SPORTOWE * spadochrony * nury * bieganie * rolki * MTB * żagle * narty, decha... Rajdy przygodowe: * Camel Trophy * Lwia Wyprawa * Salomon Trophy > 1999 > 2ooo > 2oo1 > eliminacje > start * Harpagan * Rajd Orła Bielika * X-Triathlon * Winter Challenge NIEAMOKALNE ANTYKONIKI |
Salomon Trophy 2oo1 - część 3 z 4<<< Powrót do części 2 (Rowery)Etap pieszyJuż na samym początku marszu poczułem, że lekko boli mnie ścięgno na przedniej części prawego piszczela, ale nie robiłem z tego problemu, bo nie pierwsza to rzecz i nie ostatnia która będzie mnie boleć w ciągu tych 250 km. Pierwsze podejście czerwonym szlakiem idzie ostro pod górę, toteż kiedy tylko osiągnęliśmy połoninę najpierw zachwyciliśmy się tym, co ujrzeliśmy, ale zaraz z wytęsknieniem wypatrywaliśmy Chatki Puchatka, gdzie natychmiast po przybyciu weszliśmy w celach odpoczynkowo-konsumpcyjnych ;-). Wypiliśmy po herbacie z cytryną, porozmawialiśmy z dwoma innymi teamami i w wesołym towarzystwie naszego partnera z eliminacji Marcina Lewandowskiego poszliśmy dalej połoniną. Odcinek do PK 11 upłynął wyjątkowo szybko. Później długie zejście, które spowodowało, że ścięgno i po części odciski zaczęły bardziej dawać znać o sobie. W Wetlinie postanowiliśmy skorzystać z okazji i przed dłuższym odcinkiem w górach zjeść gorące pierogi ruskie w przydrożnym barze. I znowu spotkaliśmy znajome teamy ;-). W trakcie rozmowy Klara Żerdzicka z teamu KW Warszawa słusznie zauważyła, że to, co robimy zaczyna coraz bardziej przypominać wycieczkę krajoznawczą niż rajd ekstremalny: herbatka w schronisku, pierogi w barze... nie sposób jej przyznać racji, ale do tego tematu jeszcze wrócę. Po pierożkach poszliśmy się zmierzyć z PK 12, który czekał na nas po dłuuugim i nietchórzowskim podejściu. Niestety od tego mniej więcej momentu moja noga dawała mi się już mocno we znaki. Gdybym startował sam, a nie w zespole, na pewno dawno złożyłbym broń - prawą nogę mam tylko jedną a zawodów będzie jeszcze wiele. O ile podejścia, ewentualnie marsz po płaskim podłożu były relatywnie niestresujące, to każde, nawet niewielkie zejście i marsz na azymut w terenie były dla mnie nie lada wyzwaniem. Większe spadki musiałem pokonywać tyłem. Siłą rzeczy dyktowałem w ten sposób tempo całego zespołu, które jak łatwo zgadnąć było co najwyżej spacerowe. Na szczęście duża rezerwa czasu w stosunku do limitów dawała szansę na ukończenie rajdu w komplecie.Kolejne punkty były coraz ciekawsze, ponieważ znajdowały się z dala od większych dróg czy szlaków, więc wymagały coraz lepszej orientacji w terenie. Ciekawe, że część popełnianych przez nas błędów była powtarzalna w wykonaniu innych zespołów - kilkakrotnie spotykaliśmy ekipy w miejscach, które znajdowały się w bok od najkrótszej drogi do kolejnego PK i jak się w rozmowie okazywało zespoły miały plan podobny do naszego przy czym plan ten podobny sposób jak nasz... nie zadziałał ;-). Było tak np. przy zejściu z PK 12, gdzie dużą czeredą zawędrowaliśmy nad potok Chomów (za daleko na zachód) albo przy PK 20, gdzie teamy ciągle mijały się idąc w przeciwnych kierunkach (w poszukiwaniu tego samego punktu ;-) ). Do pieca dał również PK 15, który sprawił sporo problemów nie tylko nam. Była już ciemna noc, niewiele widać, wszyscy zmęczeni (ja zasypiałem idąc), a do tego wbrew organizacyjnym ustaleniom na PK nie było żadnego światła - cała obsługa spała smacznie w namiocie. Zanim go znaleźliśmy zdecydowaliśmy podzielić team na dwie a w końcu na trzy części aby w końcu ustalić gdzie jest i w komplecie się tam spotkać. Przed krótkim spaniem chcieliśmy osiągnąć jeszcze kolejny, 16. punkt nad brzegiem rzeki Wetliny. Paweł poprowadził nas tam bez pudła, jednak cała decyzja o noclegu nad rzeką okazała się dużym błędem. W dolinie było znacznie zimniej i wilgotniej niż na górze. Byliśmy jednak tak zmęczeni, że było nam wszystko jedno i zawinięci w folie NRC około 1am poszliśmy spać. Niestety od niewyszukanej diety batonowej albo strumyczkowej wody dwóch z nas srało dalej niż widziało, więc nie od razu wszyscy posnęli. Po niecałej godzinie płytkiego snu obudziłem się. Trząsłem się z zimna, bolała mnie noga i brzuch. Kompletny disaster. Co ja tu robię? Kolejny raz wykuśtykało mnie w krzale. Wtedy przypomniałem sobie, że w międzyczasie przejeżdżający obok nas na quadzie (taki 4-kołowy motocykl) organizator zapraszał nas do ogniska przy oddalonym o jakieś 50m PK 16. Obudziłem któregoś z chłopaków, powiedziałem gdzie mają mnie szukać, zwinąłem swoje zabawki i poszedłem do ogniska. Warto było. Najpierw miło porozmawialiśmy z parą ratowników GOPR obstawiających punkt po czym przy ognisku usnąłem snem sprawiedliwego. O 3am obudzili mnie chłopcy z teamu. Wyglądali mało wyraźnie, przytupywali i trzęśli się nie wiedzieć czemu ;-). Robiło się już jasno. PK16 to pierwsze z zadań specjalnych: dwie osoby przeprawiają się przez rzekę w bród po czym wspinają po poręczówce na skarpę, dwie pozostałe pokonują rzekę po linie techniką alpinistyczną. Pomimo wcześniejszych ustaleń jakoś nie ma chętnych do wchodzenia do zimnej wody. Ostatecznie na ochotnika zgłaszamy się Paweł i ja. Byłem chyba najmniej wymarznięty, a po zimowych nurach wejście do kilkustopniowej wody to dla mnie nie świeżyzna. Rozebrałem się do zera, plecak i rzeczy na ramię i do wody. Głębokość nie była duża, bo tylko nieco powyżej pasa, jednak prąd i śliskie kamienie na dnie nie ułatwiały zadania. W pewnym momencie poślizgnęła mi się noga i nagle znalazłem się zanurzony po ramiona w wodzie... na szczęście złapałem równowagę. Jeszcze kilka kroków i ostatecznie udało mi się dotrzeć na drugi brzeg bez kolejnych przygód. Na potknięciu ucierpiał tylko rękaw polara i rhovylowej bluzy, więc bez tragedii. Po wejściu na skarpę Paweł zabandażował moją bolącą i już spuchniętą nogę i poszliśmy na azymut w kierunku PK 17. Droga była bardzo urokliwa bo prowadziła m.in. przez bagno i koło ruin starego kościoła na wzgórzu, ale noga dawała mi tak do wiwatu, że naprawdę mało mnie to już obchodziło. Przed samym PK 17 wstąpiliśmy do domu, który w/g mapy powinien być schroniskiem Akademii Medycznej w Lublinie. Okazało się, że nie jest, ale mimo wszystko gospodyni uraczyła nas pyszną jajecznicą, wspaniałymi powidłami i kilkoma innymi rarytasami. Pycha. PK17 to most linowy - łyknęliśmy go i twardą drogą pomaszerowaliśmy do PK18 na szczycie góry. Dalej niestety zejście (wszystkie zejścia będę jeszcze długo pamiętał) do PK19 na moście, gdzie należało zjechać z mostu do rzeki, podbić punkt i wejść po drugiej stronie techniką alpinistyczną. Po zjechaniu na dół wcale nie spieszyło mi się z wchodzeniem. Woda Sanu była tak pysznie chłodna, że miałem ochotę się tam cały wytaplać ;). Kiedy ruszaliśmy w drogę zahaczyła nas przechodząca bokiem burza - dawno tak się nie cieszyłem kiedy na mnie padało ;-). Powoli naprzód, na azymut przez karkołomnie strome trawersy i przecudne strumyczki do PK20 z którym minęliśmy się o jeden pagórek za to spotkaliśmy tabun błądzących innych teamów. Ostatecznie do PK20 trafiliśmy przez PK21, później znowu PK21 i do wody, bo zadanie specjalne polegało na brodzeniu przez Solinkę i wejściu po poręczówce. Trudno nie było, ale za to nieco zdradliwie o czym przekonał się goniący nas team, którego jeden z członków wykąpał się w pełnym rynsztunku wraz z plecakiem, ubraniami itp itd... Na końcu tego punktu miła niespodzianka - czekała tam na nas Aga czyli żona Pawła i nakręciła część naszych zmagań. Zrobiło się ciemno. PK 22 udało nam się znaleźć w rozsądnym czasie, choć z małymi perypetiami. Znajdował się on na polance na szczycie Korbani, skąd roztaczał się niezwykle piękny widok na całe Jezioro Solińskie wraz z oświetloną zaporą wodną i okolicznymi miejscowościami. Stamtąd niestety (dla mnie) znowu długie zejście. Czując już zapach końca rajdu a więc w niewielkim amoczku pokuśtykaliśmy bez przeszkód w dół. W Bukowcu, gdzie dotarliśmy chwilę po północy ostatnie zadanie specjalne - tyrolka w poprzek Solinki. Wpięci w linę tyrolki stawaliśmy na wystający poza obrys urwiska korzeń i na polecenie asekurujących nas GOPRowców kolejno "odpadaliśmy" plecami w czarną otchłań nad rzeką. Kiedy już wszyscy byliśmy na dole zauważyliśmy, że w zasadzie nie wiemy czemu służyło to zadanie, bo było dla nas czystym odpoczynkiem i przyjemnością i nie wymagało żadnych konkretnych umiejętności. Z drugiej strony ilu tzw. "normalnych" ludzi zdecydowałoby się na krok w tył z korzenia w przepaść? ;-). Stamtąd już tylko około kilometr wzdłuż brzegu rzeki do ostatniego etapu czyli spływu tratwą. Dalej... >>> Skocz bezpośrednio do relacji z etapu: |
Start >> Kajaki >> Rowery >> [Pieszo] >> Tratwa >> Epilog >> Refleksje |