Salomon Trophy 2oo1

Salomon Trophy 2oo1 - część 3 z 4

<<< Powrót do części 2 (Rowery)

Etap pieszy

Już na samym początku marszu poczułem, że lekko boli mnie ścięgno na przedniej części prawego piszczela, ale nie robiłem z tego problemu, bo nie pierwsza to rzecz i nie ostatnia która będzie mnie boleć w ciągu tych 250 km. Z PuChatki szliśmy Połoniną Wetlińską w towarzystwie Marcina. Pierwsze podejście czerwonym szlakiem idzie ostro pod górę, toteż kiedy tylko osiągnęliśmy połoninę najpierw zachwyciliśmy się tym, co ujrzeliśmy, ale zaraz z wytęsknieniem wypatrywaliśmy Chatki Puchatka, gdzie natychmiast po przybyciu weszliśmy w celach odpoczynkowo-konsumpcyjnych ;-). Wetlińska, coraz bliżej PK-11 Wypiliśmy po herbacie z cytryną, porozmawialiśmy z dwoma innymi teamami i w wesołym towarzystwie naszego partnera z eliminacji Marcina Lewandowskiego poszliśmy dalej połoniną. Odcinek do PK 11 upłynął wyjątkowo szybko. Później długie zejście, które spowodowało, że ścięgno i po części odciski zaczęły bardziej dawać znać o sobie. W Wetlinie postanowiliśmy skorzystać z okazji i przed dłuższym odcinkiem w górach zjeść gorące pierogi ruskie w przydrożnym barze. Napieramy ;-) I znowu spotkaliśmy znajome teamy ;-). W trakcie rozmowy Klara Żerdzicka z teamu KW Warszawa słusznie zauważyła, że to, co robimy zaczyna coraz bardziej przypominać wycieczkę krajoznawczą niż rajd ekstremalny: herbatka w schronisku, pierogi w barze... nie sposób jej przyznać racji, ale do tego tematu jeszcze wrócę. Gajosek Po pierożkach poszliśmy się zmierzyć z PK 12, który czekał na nas po dłuuugim i nietchórzowskim podejściu. Niestety od tego mniej więcej momentu moja noga dawała mi się już mocno we znaki. Gdybym startował sam, a nie w zespole, na pewno dawno złożyłbym broń - prawą nogę mam tylko jedną a zawodów będzie jeszcze wiele. O ile podejścia, ewentualnie marsz po płaskim podłożu były relatywnie niestresujące, to każde, nawet niewielkie zejście i marsz na azymut w terenie były dla mnie nie lada wyzwaniem. Większe spadki musiałem pokonywać tyłem. Budzik Siłą rzeczy dyktowałem w ten sposób tempo całego zespołu, które jak łatwo zgadnąć było co najwyżej spacerowe. Na szczęście duża rezerwa czasu w stosunku do limitów dawała szansę na ukończenie rajdu w komplecie.
Paweł Kolejne punkty były coraz ciekawsze, ponieważ znajdowały się z dala od większych dróg czy szlaków, więc wymagały coraz lepszej orientacji w terenie. Ciekawe, że część popełnianych przez nas błędów była powtarzalna w wykonaniu innych zespołów - kilkakrotnie spotykaliśmy ekipy w miejscach, które znajdowały się w bok od najkrótszej drogi do kolejnego PK i jak się w rozmowie okazywało zespoły miały plan podobny do naszego przy czym plan ten podobny sposób jak nasz... nie zadziałał ;-). Kije pomagały bardzo ociążając bolącą nogę. Było tak np. przy zejściu z PK 12, gdzie dużą czeredą zawędrowaliśmy nad potok Chomów (za daleko na zachód) albo przy PK 20, gdzie teamy ciągle mijały się idąc w przeciwnych kierunkach (w poszukiwaniu tego samego punktu ;-) ). Karol Do pieca dał również PK 15, który sprawił sporo problemów nie tylko nam. Była już ciemna noc, niewiele widać, wszyscy zmęczeni (ja zasypiałem idąc), a do tego wbrew organizacyjnym ustaleniom na PK nie było żadnego światła - cała obsługa spała smacznie w namiocie. Zanim go znaleźliśmy zdecydowaliśmy podzielić team na dwie a w końcu na trzy części aby w końcu ustalić gdzie jest i w komplecie się tam spotkać. Przed krótkim spaniem chcieliśmy osiągnąć jeszcze kolejny, 16. punkt nad brzegiem rzeki Wetliny. Paweł poprowadził nas tam bez pudła, jednak cała decyzja o noclegu nad rzeką okazała się dużym błędem. W dolinie było znacznie zimniej i wilgotniej niż na górze. Karol malpuje po ukosnej linie Byliśmy jednak tak zmęczeni, że było nam wszystko jedno i zawinięci w folie NRC około 1am poszliśmy spać. Niestety od niewyszukanej diety batonowej albo strumyczkowej wody dwóch z nas srało dalej niż widziało, więc nie od razu wszyscy posnęli. Po niecałej godzinie płytkiego snu obudziłem się. Trząsłem się z zimna, bolała mnie noga i brzuch. Kompletny disaster. Co ja tu robię? Kolejny raz wykuśtykało mnie w krzale. Wtedy przypomniałem sobie, że w międzyczasie przejeżdżający obok nas na quadzie (taki 4-kołowy motocykl) organizator zapraszał nas do ogniska przy oddalonym o jakieś 50m PK 16. Obudziłem któregoś z chłopaków, powiedziałem gdzie mają mnie szukać, zwinąłem swoje zabawki i poszedłem do ogniska. Warto było. PK-16 Paweł brodzi na golacha przez Wetlinę, ja już się zbieram na drugim brzegu. Najpierw miło porozmawialiśmy z parą ratowników GOPR obstawiających punkt po czym przy ognisku usnąłem snem sprawiedliwego. O 3am obudzili mnie chłopcy z teamu. Wyglądali mało wyraźnie, przytupywali i trzęśli się nie wiedzieć czemu ;-). Robiło się już jasno. PK16 to pierwsze z zadań specjalnych: dwie osoby przeprawiają się przez rzekę w bród po czym wspinają po poręczówce na skarpę, dwie pozostałe pokonują rzekę po linie techniką alpinistyczną. Po przeprawie na PK-16. Paweł bandażuje mi nogę. Pomimo wcześniejszych ustaleń jakoś nie ma chętnych do wchodzenia do zimnej wody. Ostatecznie na ochotnika zgłaszamy się Paweł i ja. Byłem chyba najmniej wymarznięty, a po zimowych nurach wejście do kilkustopniowej wody to dla mnie nie świeżyzna. Rozebrałem się do zera, plecak i rzeczy na ramię i do wody. Głębokość nie była duża, bo tylko nieco powyżej pasa, jednak prąd i śliskie kamienie na dnie nie ułatwiały zadania. W pewnym momencie poślizgnęła mi się noga i nagle znalazłem się zanurzony po ramiona w wodzie... na szczęście złapałem równowagę. Jeszcze kilka kroków i ostatecznie udało mi się dotrzeć na drugi brzeg bez kolejnych przygód. Na potknięciu ucierpiał tylko rękaw polara i rhovylowej bluzy, więc bez tragedii. Po wejściu na skarpę Paweł zabandażował moją bolącą i już spuchniętą nogę i poszliśmy na azymut w kierunku PK 17. Droga była bardzo urokliwa bo prowadziła m.in. przez bagno i koło ruin starego kościoła na wzgórzu, ale noga dawała mi tak do wiwatu, że naprawdę mało mnie to już obchodziło. Przed samym PK 17 wstąpiliśmy do domu, który w/g mapy powinien być schroniskiem Akademii Medycznej w Lublinie. PK-17 Most linowy - moja kolej Okazało się, że nie jest, ale mimo wszystko gospodyni uraczyła nas pyszną jajecznicą, wspaniałymi powidłami i kilkoma innymi rarytasami. Pycha. PK17 to most linowy - łyknęliśmy go i twardą drogą pomaszerowaliśmy do PK18 na szczycie góry. PK-19 Malpuje most na Sanie Dalej niestety zejście (wszystkie zejścia będę jeszcze długo pamiętał) do PK19 na moście, gdzie należało zjechać z mostu do rzeki, podbić punkt i wejść po drugiej stronie techniką alpinistyczną. Po zjechaniu na dół wcale nie spieszyło mi się z wchodzeniem. Woda Sanu była tak pysznie chłodna, że miałem ochotę się tam cały wytaplać ;). Kiedy ruszaliśmy w drogę zahaczyła nas przechodząca bokiem burza - dawno tak się nie cieszyłem kiedy na mnie padało ;-). Powoli naprzód, na azymut przez karkołomnie strome trawersy i przecudne strumyczki do PK20 z którym minęliśmy się o jeden pagórek za to spotkaliśmy tabun błądzących innych teamów. Karol brodzi przez Solinkę Ostatecznie do PK20 trafiliśmy przez PK21, później znowu PK21 i do wody, bo zadanie specjalne polegało na brodzeniu przez Solinkę i wejściu po poręczówce. Trudno nie było, ale za to nieco zdradliwie o czym przekonał się goniący nas team, którego jeden z członków wykąpał się w pełnym rynsztunku wraz z plecakiem, ubraniami itp itd... Solinkę pokonałem jako ostatni z RABUsiów. Na końcu tego punktu miła niespodzianka - czekała tam na nas Aga czyli żona Pawła i nakręciła część naszych zmagań. Zrobiło się ciemno. PK 22 udało nam się znaleźć w rozsądnym czasie, choć z małymi perypetiami. Znajdował się on na polance na szczycie Korbani, skąd roztaczał się niezwykle piękny widok na całe Jezioro Solińskie wraz z oświetloną zaporą wodną i okolicznymi miejscowościami. Stamtąd niestety (dla mnie) znowu długie zejście. Czując już zapach końca rajdu a więc w niewielkim amoczku pokuśtykaliśmy bez przeszkód w dół. W Bukowcu, gdzie dotarliśmy chwilę po północy ostatnie zadanie specjalne - tyrolka w poprzek Solinki. Wpięci w linę tyrolki stawaliśmy na wystający poza obrys urwiska korzeń i na polecenie asekurujących nas GOPRowców kolejno "odpadaliśmy" plecami w czarną otchłań nad rzeką. Kiedy już wszyscy byliśmy na dole zauważyliśmy, że w zasadzie nie wiemy czemu służyło to zadanie, bo było dla nas czystym odpoczynkiem i przyjemnością i nie wymagało żadnych konkretnych umiejętności. Z drugiej strony ilu tzw. "normalnych" ludzi zdecydowałoby się na krok w tył z korzenia w przepaść? ;-). Stamtąd już tylko około kilometr wzdłuż brzegu rzeki do ostatniego etapu czyli spływu tratwą. Dalej... >>>

Skocz bezpośrednio do relacji z etapu:
  Start >> Kajaki >> Rowery >> [Pieszo] >> Tratwa >> Epilog >> Refleksje
© 2001 Budzik; Aktualizacja: 28 czerwca 2001