Logo Winter Challenge

Lion Winter Challenge 2002

    24 godziny po śniegu w mokrych butach

22 lutego, piątek
W biurze zawodów w Żukowie (19km SW od Gdańska) należało się zameldować między 15:oo a 18:oo, więc postanowiliśmy się wyspać do bólu i dopiero wyjechać. Niestresowo więc, jako ostatni chyba z zaprzyjaźnionych teamów wyjeżdżamy około południa. Szosa sucha, mały ruch, jedzie się pięknie. Do czasu. 50km przed celem w ciągu kilku minut pogoda zmienia się diametralnie - pada zacinający, gęsty śnieg a my stajemy w wielkim korku... W tym momencie wiemy już, że dostaniemy mocno w tyłek ;-).

Na miejscu dużo sympatycznych, uśmiechniętych znajomych twarzy, wszyscy uwijają się przy sprzęcie, wsysając w międzyczasie kluchy i inne kaszki... Początek jak zawsze: wnosimy zabawki na pełną już salę gimnastyczną, szybkie ostatnie poprawki sprzętu, pożywny obiadek :), odprawa techniczna, dopakowanie i oddanie depozytów (na przepak na początku odcinka rowerowego). Udajemy się w kierunku startu, żeby o 21:oo wystartować ze stadionu w Żukowie.
10 min przed czasem otrzymujemy mapy: kolorowe, turystyczne w skali 1:55ooo - nie wróży to łatwej nawigacji. Szczęśliwie jest to utrudnienie takie samo dla wszystkich startujących, więc nie ma co zrzędzić. Wieje koszmarnie. Jest zimno. Hermetyczny mapnik Silvy najwyraźniej nie jest obliczony na takie warunki - z zimna zesztywniał, zamek się zablokował a następnie popękał i porwał kompletnie. Zaczyna się dobrze i zgodnie z wszelkimi regułami: na rajd nie brać nic nowego, bo się sp... tzn. zepsuje ;-).

START
Jak zawsze tłum w polu startowym, na początku przede wszystkim pilnujemy siebie nawzajem. Z czasem peleton się rozciąga, robi się luźniej. Na skrzyżowaniu najszybsi biegną w prawo, my zatrzymujemy się spojrzeć na mapę i razem z Pawłem Błażowskim i Grzybem (Podkarpaci) biegniemy wzdłuż torów w lewo. 3km - biegniemy w czubie. Na mapie jak byk narysowany jest teren podmokły. Nie wiedzieć czemu całą bandą pakujemy się właśnie tam i z początku z pewną nieśmiałością a później już coraz mniej się szczypiąc zasuwamy po kostki w błotnisto-wodnistej brei ukrywającej się pod niewinną warstewką świeżego śniegu. Na PK1 przybiegamy już nieco rozciągniętym peletonem. Podbicie punktu, przerysowanie kolejnych PK na nasze mapy (na otrzymanych mapach zaznaczone były tylko start i PK1). Jedyny raz wtedy wylałem sobie wodę z butów i wycisnąłem skarpetki. Strata czasu, dużo teamów nas wyprzedziło. Pamiętam, że przebiegła mi przez głowę myśl jak uda mi się pokonać te pozostałe ponad 100km w kompletnie mokrych butach, po śniegu, w dodatku ze pękniętym pęcherzem na pięcie... Szczęśliwie zaraz muszę zająć się nawigacją, więc nie mam czasu na takie pierdoły ;-). W międzyczasie przestaje padać śnieg i pokazuje się piękne niebo... Biegniemy.

PK2- plaża. Dobiegamy pierwsi z naszej grupy. Przed nami trochę śladów. Szacuję nasze miejsce na coś w okolicach 10. Pytam ludzi na punkcie i już wiem: jesteśmy circa na 20 pozycji ;-). I po co było pitu-pitu próbować omijać wodę a później ją wylewać z butów? Tu się napiera a nie omija kałuże ;-).
Brykamy dalej. W założeniach czarnym szlakiem, ale zasugerowani śladami na śniegu poprzednich teamów znajdujemy się na niebieskim ;-). Po ciemku i mając tak dokładne ślady łatwo jest się poddać "nawigacji śladowej". A to często sporo kosztuje, o czym będziemy mieli okazję przekonać się później... W międzyczasie powtórnie daje o sobie znać "rajdowe prawo o nowych patentach" i założone po raz pierwszy Michałowe stuptuty popadają w niełaskę lądując w plecaku i stanowiąc jedynie dodatkowy balast. Bez dodatkowych atrakcji docieramy do kolejnego punktu.

PK3- przeprawa przez rzekę. Szybko wyciągamy szpej, nakładamy uprzęże, wpinamy kolejno w linę i jedziemy na przeciwna stronę Raduni. To pierwszy nasz kontakt z tą rzeką, ale nie raz jeszcze będziemy mieli okazję ją tej doby spotkać... Po drugiej stronie miła niespodzianka- znajomi, którzy z różnych względów nie mogli wystartować: Wiesiek Rusak (organizator Rajdu Orła Bielika) i Karol Przydanek. Umawiamy się z Wieśkiem na pogadanie w bazie zawodów, Karol robi zdjęcia. Ktoś na brzegu wyrzyma ubrania - w magiczny sposób wpadł do wody w trakcie przeprawy (okazało się później, że to Maciek z Trans Plus). Wcześniej przytrafiło się to ekipie Słowackiej, ale jak na Elefantów przystało wykazali się gruboskórnością i poszli dalej.
Szybkie podbicie punktu, przerysowujemy kolejne PK na nasze mapy i w drogę. Mamy około 45 min straty do pierwszego zespołu. Biegniemy. Ponownie daliśmy się trochę ponieść śladom. Trudno jest czytać mapę w czasie podbiegania, a jeśli kierunek śladów się zgadza, szkoda jest zatrzymywać się, żeby sprawdzać azymuty, punkty itd... W taki oto sposób trafiliśmy na polanę i dalej las, gdzie ślady zespołów wyznaczały ścieżki we wszystkich możliwych kierunkach. Konfuzja. Spotykamy mnóstwo znajomych, radzimy, myślimy i ostatecznie wspólnymi siłami udaje nam się znaleźć PK4 czyli cmentarzysko, na 23,5 km. Znaczy dalej już z górki - przynajmniej w pierwszej, pieszej części rajdu. Przez błądzenie straciliśmy kolejne 15 min. do prowadzącego teamu - mamy około godzinę straty. W dwa teamy idziemy w stronę PK5, znajdującego się w punkcie widokowym na brzegu wąwozu Raduni. Mądrzejsi o lekcję "chodzenia po śladach" czujnie nawigujemy i tym razem bez pudła trafiamy w wyznaczone miejsce. Przynajmniej tak sądzimy. Niestety nie możemy znaleźć punktu. Idziemy wzdłuż wąwozu, spotykamy kolejne teamy. Nic. Wracamy i co widzę? Mrowie a mrowie czołówek idących z przeciwka - od godziny wszystkie teamy przeczesują teren w poszukiwaniu PK5. A punktu nie ma... null koma null, /dev/null. Reakcje ludzi są najróżniejsze: od klęcia po wydzieranie się na całe gardło JEST! albo ZNALAZŁEM! Większość ma telefony komórkowe (można nam z nich skorzystać tylko w celu wezwania pomocy), ktoś nawet podobno dzwonił i organizatorzy twierdzą, że punkt jest tam, gdzie być powinien. Szukamy na coraz większym obszarze. Po pewnym czasie zauważam, że kilkaset metrów w linii prostej na W od oznaczonego na mapie PK5 znajduje się punkt, którego symbol niewiele się różni od symbolu punktu widokowego. Jest to grodzisko. W dodatku znak ten jest częściowo zasłonięty również czerwoną granicą rezerwatu. Decydujemy się z Michałem sprawdzić czy może tam czeka zabłąkana ekipa sędziów? :-). Po drodze sprawdzamy wszystkie chyba meandry Raduni, żeby w końcu pójść do grodziska niebieskim szlakiem. O ile na początku cały wąwóz Raduni zorany był śladami teamów, to im bliżej grodziska tym bardziej dziewiczo. W końcu idziemy ścieżką, na której przed nami zostawiły ślady tylko zwierzęta i jedna para ciężkich butów. A więc nie team. Może więc sędzia? Niestety okazuje się, że nie. Dochodzimy do samego mostka za grodziskiem nie znajdując punktu. Wracamy. Zaczyna padać śnieg, co znacznie ogranicza widoczność i powoduje, że światła czołówek bardziej oślepiają niż oświetlają. W pewnym momencie orientuję się, że ślady po których idziemy nie są nasze, a na drzewach nie ma znaków szlaku - w śnieżycy pomyliliśmy drogę. Wracamy kilkadziesiąt metrów i powracamy na niebieski szlak. Niewielka strata czasu, mogło być gorzej. Po pewnym czasie widzimy przed sobą mrugające światła czołówek. Po raz pierwszy od około godziny. Miłe uczucie ;-). Spotykamy dwa teamy: mikst DorotyD. i Podkarpacie czyli Pawła Błażowskiego z Grzybem :) - okazuje się, PK5 jednak nie było, a jakiś czas temu przyjechali organizatorzy i podbijają punkty, jest naturalnie i mapa do przerysowania. Od czasu podbicia punktu szli tu pół godziny, co oznacza dla nas, że nawet jeśli od razu znajdziemy sędziego, to mamy godzinę w plecy. Biegniemy. Punkt znajdujemy dosyć łatwo. Organizatorzy trochę się kajają i dopisują nam 90min do odliczenia na mecie od ogólnego czasu biegu (nie wiem zresztą po co, skoro i tak tego ostatecznie tego nie zrobili). Napieramy dalej. Tym razem już sami, ale pobliski teren znamy już na pamięć, więc decydujemy się na dosyć odważne nawigowanie i biegniemy ciekawą drogą, którą nikt wcześniej nie szedł. W pewnym momencie dochodzimy do drogi prowadzącej nad częściowo zamarznięte jezioro. Prowadzą tam ślady kilku zespołów, ale zawracają - wygląda, że boją się załamania lodu. Słusznie - my też. Ale zaraz. Rzut oka na mapę - powinna tędy przechodzić droga - pod nogi, czubkiem nogi zaczynam kopać dziurę i... spod śniegu wyłania się ziemia. Nie lód, nie woda tylko czarna, twarda ziemia! Okazuje się, że brzeg jeziorka jest tak płaski, że można go pomylić z taflą jeziora. Sprawdzamy jeszcze kilka razy - jest bezpiecznie, napieramy. Jeszcze przed PK6 wyprzedzamy jeden z zespołów, który spotkaliśmy wracając z nieszczęsnego grodziska a konkretnie Dorotę. Dowiadujemy się, że Podkarpaci i chyba kilka innych zespołów złożyło już broń... Szkoda. PK6 to wiata biwakowa na 36km. Już tylko 20km i wskakujemy na rowery. Pod wiatą pijemy gorącą herbatę (pycha!) i idziemy dalej w stronę PK7, którym była leśniczówka na 42,5km. Do leśniczówki dochodzimy większą czeredą jadąc komuś na plecach i sprawdzając tylko czasem czy aby nie robią błędów nawigacyjnych. Nie przemęczając się się orientalistycznie trafiamy bez pudła, jednak i tak mamy bardzo niewielki zapas czasu w stosunku do limitu. Stamtąd faworkowo-szlakowym Odcinkiem Specjalnym 2km do PK8. Nie mogłem tylko zrozumieć dlaczego organizatorzy dali nam na przebycie tych 2km całą godzinę (tak wynikało z limitów czasowych). Na rozwiązanie nie musiałem długo czekać. O ile punkty po mapie były odległe o 2km, to przewyższenie wynosiło ponad 100m - PK8 to wieża widokowa na Wieżycy, na którą to wieżę w dodatku trzeba się było wdrapać po drabince alpinistycznej. Ruch jak na Marszałkowskiej, mnóstwo teamów, spotkaliśmy nawet (już na rowerach) Słowaków. Znaczy zobaczymy niedługo jaką mamy stratę do prowadzących. Drabinka okazała się być nietrywialna i zajęła trochę czasu. Trzeba przyznać, że organizatorzy dotrzymali słowa w kwestii stopnia trudności zadań linowych. Niestety (albo na szczęście) byli nie do końca konsekwentni w egzekwowaniu zasad (pomagając i ucząc gdy była taka potrzeba, a nie wywalając na koniec kolejki). Stamtąd, już z górki i tylko 1,5km do PK9 czyli szkoły w Szymbarku, gdzie czekały na nas rowery, depozyt oraz ciepła herbata i kanapki. Pyszności! Tym razem nie traciliśmy czasu. Zmiana skarpet (na suche! uczucie nie do opisania!) butów na SPD, uzupełnienie płynów w Camelbakach, szybka herbata i kanapka w locie i wypad. Szalenie sympatyczne było, że każdy kolejny team był przez wszystkich naprawdę serdecznie witany, a na odchodne słyszało się od wszystkich "powodzenia". W tamtym miejscu i czasie słowo to miało swój specyficzny i bardzo ciepły wydźwięk.
ROWERY
W międzyczasie, ze względu na poślizg na PK5 organizatorzy zdecydowali się skrócić trochę częśc rowerową i zmienić kolejność punktów: PK9 (szkoła) -> PK13 (Wieżyca) -> PK12 (kładka/ zadanie linowe) -> OS do PK11 (głaz narzutowy na szczycie górki) -> PK14 (szczyt górki) i dalej w/g numeracji.
No to pojechaliśmy - znowu na Wieżycę, tym razem na rowerach pod górę. Rozjeżdżony śnieg nie jest najłatwiejszym podłożem do jazdy, więc technicznie było wymagająco. Na dzień dobry zemściło się na mnie, że nie przetestowałem porządnie świeżo odebranego z serwisu roweru- manetka przedniej przerzutki ciężko bardzo chodziła, zacinała się i działała jednokierunkowo. Na górze Michał podbił na szczycie wieży PK13 i ruszyliśmy, jak to ze szczytu - w dół. Dla mnie była to podwójna walka, bo o utrzymanie kierownicy w śniegowych koleinach z jednej strony i o zmianę biegów z drugiej... Nie mogłem puścić kierownicy a samym kciukiem niewiele mogłem z zaciętą manetką zwojować. Ostatecznie dosyć statecznym tempem dojechaliśmy do drogi, która doprowadziła nas do PK12, którym była kładka nad drogą koło elektrowni. Na kładkę mieliśmy za zadanie wejść po pionowej linie, a następnie po niej zjechać. Poszło szybko. Dalej na czerwony szlak, który miał nas doprowadzić do PK11 (głaz narzutowy). I tu skończył się drugi krótki epizod tego rajdu p.t. "suche skarpetki" - czerwony szlak prowadził pod górę w taki sposób, że pokonywało się go prawie wyłącznie prowadząc rower. A śnieg, woda i inne gizmo, znakomicie penetrowały takie zakamarki buta jak mocowania zatrzasków SPD ;-). Wkrótce jechaliśmy we dwa teamy aby zaraz później spotkać kolejny w miejscu, gdzie ginął czerwony szlak. Ponieważ poszukiwania szlaku lub faworków zakończyły się niepowodzeniem, a cel czyli PK11- głaz narzutowy znajdujący się w punkcie widokowym na szczycie Jastrzębiej Góry był mniej więcej widoczny poszliśmy na azymut rozglądając się ciągle za zaginionym szlakiem (i punktem kontrolnym odcinka specjalnego, którego dotąd nie było). Tak trafiliśmy na Jastrzębią Górę. Zgodnie z tym, co mówiła mapa na szczycie był kamień, był też piękny widok (ostatecznie to punkt widokowy). Do szczęścia brakowało tylko jednego detalu: PUNKTU! Zimny, przenikliwy wiatr dmuchał tak, że dwukrotnie prawie mnie przewrócił. A punktu nie ma. Kilka metrów od kamienia był wbity w ziemię palik, na wierzchołku którego wbity był gwóźdź, do którego z kolei przywiązany był sznurek, który to wesoło powiewał na wietrze. Ponieważ w zasięgu wzroku (a poniekąd był to punkt widokowy, więc dużo było w zasięgu wzroku) nie widać było PK, więc doszliśmy do wniosku, że PK był na wspomnianym paliku, ale wiatr był go urwał ze sznureczka... Dla pewności czy jesteśmy tam, gdzie sądzimy, że jesteśmy posłużyłem się prostą metodą wziętą żywcem z nawigacji - ustaliłem pozycję z dwóch namiarów. Zgodziło się. Szczęśliwe gdzieś na horyzoncie pojawiła się postać machająca do nas rękami - biorąc to za dobrą monetę pojechaliśmy w tą stronę. Okazało się, że dalej na W i nieco niżej, w kępie drzew również był kamień i tam właśnie znajdowali się sędziowie i PK11. Ale czy było to miejsce zaznaczone na mapie? Mam wątpliwości... Podbiliśmy co trzeba i na dół. Jakoś tak się złożyło, że wszystkie trzy teamy rozjechały się innymi drogami. Nie wiem jak reszta, ale my pojechaliśmy dobrą ;-). Po drodze spotkaliśmy kilka zespołów błąkających się w poszukiwaniu ciągu dalszego czerwonego szlaku i zaginionego punktu. Pokazaliśmy im kierunek. Do PK14 na szczycie górki trafiliśmy bez trudu. Muszę przyznać, że czułem już od pewnego czasu brak treningów rowerowych a konkretnie fakt, że poprzednio siedziałem na rowerze w trakcie X-Triathlonu. Nie było to rozsądne. Ale bez dramatów - punkt podbity, napieramy dalej. Znowu zespoły wybrały różne trasy. Tym razem nic dziwnego, bo do PK15 nie prowadziła żadna oczywista i jednocześnie krótka trasa. Pojechaliśmy na azymut i udało się - wkrótce dotarliśmy do Smętowa (mapa nie kłamała, była nawet budka telefoniczna) i dalej do Zaworów. Jazda rowerem po mokrym, rozjeżdżonym śniegu była wymagająca zarówno fizycznie jak i technicznie, więc kiedy dotarliśmy do drogi tak się rozpędziliśmy, że na pełnej prędkości minęliśmy drogę prowadzącą do punktu i popędziliśmy jeszcze 500m dalej. Na szczęście szybko się zorientowaliśmy i już bez niespodzianek dojechaliśmy do PK15 przy ośrodku wypoczynkowym. Po drodze minęliśmy kilka znajomych teamów, które na początku etapu rowerowego miały przed nami większą przewagę, co pozwalało nam sądzić, że nadrabiamy straty. Punkt podbity - trzeba napierać. Warianty są dwa: dłuższy- łatwiejszy (do asfaltu i drogą) i krótszy- bardziej wymagający czerwonym szlakiem. Spojrzeliśmy się z Michałem po sobie i decyzja zapadła szybko - w końcu nie przyjechaliśmy tu wozić tyłek - tniemy trudniejszym wariantem. Na początku szło łatwo i szybko. Miejscami nawet mniej śniegu, głównie z górki. Łatwo, miło i przyjemnie. Nawet ktoś przed nami jechał (dziwne nie jest, ostatecznie zdecydowanie nie jesteśmy pierwsi), wybór po prostu świetny. Ale zaraz... co to za jezioro? A te domy? Mapa nie grzeszy dokładnością, domy mogli postawić ale jeziora tu nikt przecież nie wykopał... Stajemy, czytamy mapę... skucha - znowu daliśmy ognia i z rozpędu przejechaliśmy zakręt, w dodatku niestety więcej niż poprzednio. Jechać czy brnąć dalej? Powrót był pod górę a niedługo powinniśmy dojechać do asfaltu i trochę nadkładając, ale szybciej dotrzeć drogą do Kartuskiego rynku. Niestety po pewnym czasie droga nam się skończyła i pokonujemy najpierw łąkę później zaorane i zasypane śniegiem pole na przemian jadąc na rowerach i je prowadząc. Jatka. W dodatku pod górę. W końcu jest asfalt, ale niestety budzący nasze ambiwalentne odczucia - wiedzie na zachód podczas gdy my potrzebujemy do Kartuz na wschód. Niestety i tak jest to najszybsza droga z miejsca, gdzie się znajdujemy. Powoli, bo głównie pod górę docieramy najpierw do głównej drogi a nią na PK16 znajdującym się na kartuskim rynku. Na tym błędzie straciliśmy spokojnie godzinę ;(. Zdajemy rowery, musimy czekać 10 minut, bo drezyny są zajęte. Zimno. Można się w zasadzie napić herbaty o smaku kawy, ale jest już chłodna i nie mam ochoty, wolę swojego Camelbaka. Po odczekaniu biegniemy we dwa teamy do odległego o jakieś 300m Muzeum Kaszubskiego (PK17), gdzie powinny czekać na nas drezyny. Musimy jeszcze czekać. Przy okazji dowiadujemy się, że ze względu na długi czas wykonywania tego zadania (i oczekiwania przez kolejne zespoły) skrócono dystans jazdy drezyną z 5000m do 700m. Resztę dygać piechotą po torach lub jakkolwiek inaczej. Znaczy po drezynach mamy nie 5km jak było planowane na początku tylko 9km piechotą, co też okazało się mylne, bo odcinek pieszy był dłuższy: wynosił 10km a tak naprawdę... o tym może później. Nie były to dobre wieści zważywszy, że mieliśmy na nogach buty rowerowe SPD, które nie są najwygodniejsze do chodzenia, a szczególnie po śniegu (klick jest stalowy i łatwo odbiera ciepło od stopy bardzo ją wychładzając). Już sądziliśmy, że meta jest tuż-tuż, kiedy zaczęła nam się oddalać: 5-10-15-... km. Drezyna, nawet przez te 700m rozgrzała nas ponownie. Fajna zabawa, szkoda, że tak krótko. Co dalej? Torami można, ale niewygodnie - źle się skacze po ośnieżonych podkładach. Można na prawo bitą drogą albo na lewo i asfaltem. Decydujemy się na asfalt jako pewny i szybki. Wariant okazuje się być brzydki, nudny, śmierdzący (samochody) i z tego samego powodu mało bezpieczny, ale bez problemu doprowadza nas do stacji, do której powinniśmy dojechać drezyną (i tak lepiej było wybrać drogę na prawo przez las). Stamtąd przez pola i później las oraz mieszczące się tam bagno (wymiana wody w obuwiu) trafiamy na PK19 znajdujący się na stacji kolejowej. Zapada zmierzch, ale wydaje nam się, że jesteśmy tuż-tuż (uprzedzę fakty, że niestety tylko wydaje) i Michał nie wyciąga jeszcze czołówki. W końcu to tylko 5km i to prowadzeni za rączkę niebieskim szlakiem. Za godzinkę powinniśmy być na mecie! Idziemy na azymut w las w poszukiwaniu szlaku - musimy nim iść w charakterze odcinka specjalnego. Szlak doprowadzi nas do ostatniego już PK20 i zadania linowego z którego już tylko 2,5km i koniec. No to naprzód! Azymut i do lasu. Zresztą jak dziesiątki stóp, które pomaszerowały tędy przed nami. Ale zaraz... po kilku minutach coś przestało grać... ciągle nie ma szlaku, a ślady są wszędzie i we wszystkich kierunkach. Wracamy na stację, stamtąd potulnie 500m w przeciwnym kierunku niż ten, który prowadzi do PK20, żeby pewnie znaleźć niebieski szlak. Udało się. Dalej niebieski szlak prowadzi nas już jak za rączkę. Nie rozpieszcza może częstotliwością znaków, ale idziemy bez problemu szczególnie, że Michał ma już włączoną czołówkę. Wkrótce docieramy do skądś nam znajomego mostku... Co to? Tak, to tutaj kilkanaście godzin wcześniej dotarliśmy w poszukiwaniu PK5. Czujemy się jak w domu - teren znamy na pamięć, szybko posuwamy się naprzód. Szlak jest jednak znacznie bardziej kręty niż to widać na mapie w skali 1:55ooo, więc mimo, że tempo mamy dobre, to na mapie poruszamy się bardzo powoli. Czujnie rozglądamy się w poszukiwaniu dodatkowego PK, jaki powinien być umieszczony na trasie odcinka specjalnego. Robi się ciemno, ale nie ma chmur, więc Księżyc trochę oświetla okolicę. Kiedy ponownie przecinamy Radunię na drugim mostku sami nie możemy uwierzyć jak wolno przemieszczamy się po tym krętym szlaku. Na poprzednim punkcie sądziliśmy, że o tej porze będziemy wchodzić już na metę... Za mostkiem giną znaki szlaku. Nauczeni niedawnymi błędami i czując już zmęczenie cofamy się kilka minut znajdując w końcu w ciemności wąziutką ścieżkę w las. Ciekawe, bo znakomita większość śladów popełniła ten sam błąd co my przed chwilą - poszli prosto - przed nami ślady dosłownie kilku osób. Gdyby tam ktoś postawił PK chyba mocno by się przemieszała klasyfikacja. Ale w końcu nie o to chodzi, ważne, żeby ludzie przeszli trasę. Szlak prowadzi wzdłuż Raduni, ale w pewnej od niej odległości. Znaki są rzadko, ale wspomagani śladami poprzedników posuwamy się do przodu. Pocieszamy się, że według mapy do brzegu wąwozu Raduni wkrótce zbliżą się tory kolejowe, a szlak prowadzi właśnie wzdłuż tych torów. Dla nas to autostrada i szybko dotrzemy nią do PK20. Tymczasem torów jak nie było tak nie ma, a teren staje się coraz trudniejszy. Często idziemy śliskim śnieżno-błotnistym brzegiem wąwozu mając parę metrów pod sobą wartki nurt rzeki... wąwóz staje się coraz głębszy, dziki i mniej przebieżny. Noc również nie ułatwia nam zadania. Kilometry ciągną się w żółwim tempie, a czas niebezpiecznie ucieka... Idziemy, idziemy, idziemy... Co jakiś czas wątpimy czy ten szlak tam jeszcze jest, bo o żadnej ścieżce nie może być mowy, ale od czasu do czasu na przewróconym w poprzek "drogi" pniu i innych, równie niecodziennych miejscach znajdujemy stare znaki szlaku. Walczymy więc dalej. W pewnej chwili znajdujemy prawdziwą ścieżkę, ba, nawet dróżkę prowadzącą do góry. Michał chce iść na górę, ja uważam, że szlak idzie dołem. Ślady poprzedników również się dzielą. Ostatecznie sprawdzamy obydwa warianty. Górą prowadzi szeroka, wygodna droga ciągnąca się wzdłuż torów na której widać cały tabun śladów butów, ale niestety nie ma szlaku. Na dole znajdujemy szlak na omszonym drzewie. Towarzyszą nam ślady dwóch, może trzech teamów. Zastanawiam się gdzie kończy się chęć czystego przejścia trasy a zaczyna czyste frajerstwo. Czy w ogóle organizatorzy postawili gdziekolwiek punkt kontrolny dla odcinka specjalnego czy nie chciało im się wchodzić do wąwozu? Trasa jest mroczna i trudna, ale przez to na właściwy sposób urokliwa i cieszę się, że ją wybraliśmy a nie szybki skrót górą... jednak czas jest nieubłagany - niedługo spędzimy na tym "pięciokilometrowym" odcinku tyle godzin, że odpadniemy na limicie czasowym. Wychodzimy z wąwozu po ostatnich bodaj śladach, które tam jeszcze zostały. Idąc wzdłuż wąwozu górą poruszamy się błyskawicznie, ale nie wiemy czy nie zostawiliśmy gdzieś PK odcinka specjalnego. Może był na wieży widokowej pod sam koniec szlaku i kilkaset metrów przed PK20? Nie wiem. Ciekawe czy ktokolwiek go znalazł...
PK20 - nieczynny most kolejowy - zadanie specjalne - wyjście po ukośnej linie o długości około 40m. Jest kilka zespołów. Ci przed nami czekają już ponad pół godziny, trzęsą się jak osiki (wieje silny, zimny wiatr) i klną w żywy kamień. Nakładamy uprzęże, przygotowujemy szpej, dowiadujemy się co i jak i czekamy. Czas wlecze się koszmarnie. Słyszę, że jesteśmy ostatnim teamem, który będzie wychodził - po nas zwijają liny. Ubrany na rajd byłem optymalnie, ale nie do siedzenia i to na takim wietrze - zimno mi, cały się trzęsę, sam zaczynam kląć jak szewc, powoli tracę czucie w stopach. W końcu nasza kolejka. Zabawa zajmowała ludziom po circa 10 minut, ale byli i tacy, którzy dyndali na linie po 45 minut. Wjazd po skośnej linie okazuje się być nie trywialny. Wiszę na Tiblocu wpiętym do uprzęży, ale tułów odpada od liny i trzeba wisieć na łapach z których bardzo szybko odpływa krew. A przecież trzeba nimi przesuwać przyrząd. Dwa, trzy, najwyżej cztery ruchy, każdy po 20-30cm i kilkunastosekundowy odpoczynek. I tak przez 40m. Jedno muszę przyznać - rozgrzałem się. Po mnie wychodzi Michał. Jemu również zajęło to dłuższą chwilę, bo zdążyłem przymarznąć, ale i tak szybciej niż mi. Zdejmujemy sprzęt i biegniemy najpierw torowiskiem, a później drogą na plac przed Urzędem Gminy w Żukowie. Na metę, którą stanowił zapakowany już słynny Kompasowy truck wpadamy o 21:21. Po nas przyszedł już tylko jeden zespół.

Spokojnie już maszerujemy do szkoły, w której mieściła się baza zawodów. Już na placu przed szkołą dziwi nas niewielka w sumie liczba samochodów - okazuje się, że duża część z tych, którzy z różnych względów zrezygnowali pojechali już do domów. W szkole niestety nie ma już dla nas bigosu, ale szczęśliwie udaje nam się wysępić od organizatorów jakieś kanapki z przepaku i gorącą herbatę. Później pogaduchy na materacach, ciepły (choć nie fanatycznie) prysznic i do śpiwora. Usnąłem tak szybko, że nie doczekałem nawet piwa które wkrótce przyniosła Dorota i przy którym mieliśmy ochotę jeszcze chwilę pogadać. Rano pakowanie zabawek, oficjalne zakończenie imprezy i rozjechaliśmy się. Zapewne w podobnym składzie spotkamy się na kolejnych zawodach, więc jakoś niedługo, miejmy nadzieję ;-).

PO ZAWODACH
...czuję się świetnie. Pomimo doby spędzonej w mokrych butach nie mam ani jednego pęcherza (poza tym ze snowboardu), o dziwo żadnych zakwasów czy kataru albo chrypki. Natomiast schody w domu stały się znacznie dłuższe i bardziej strome niż przed wyjazdem, a przypadkowo zmierzona temperatura wykazała, że stygnę, bo dzień po zawodach, od wieczór miałem 35,8 degC. Poza tym od powrotu do domu włączył mi się koszmarny żarłacz. Od kilku dni jem prawie cały czas, wsuwam po dwa obiady, a na zakupy (na które chodzę wyłącznie po obiedzie) przynoszę trzy razy większą ilość rzeczy do jedzenia niż potrzeba, po czym wszystkie te rzeczy zjadam. Okazuje się więc, że nie jest to sport tani, ale koszty leżą gdzie indziej, niż się można spodziewać ;-).

A poważniej - po tych trzech dniach czuję się tak, jak po dwutygodniowym urlopie... jak ja to lubię!

WRAŻENIA
Mimo wszystko, podobało mi się i jestem zadowolony z tego startu. Nawet bardzo (abstrahując od zajętego miejsca :) ).
Na ogólne wrażenie z tej ciekawej w swoich założeniach i zorganizowanej dużym wysiłkiem imprezy rzuca naturalnie cień przede wszystkim słynny już chyba brak PK5. Ale szczerze mówiąc nawet bardziej niż to, złe wrażenie zrobiły na mnie odcinki specjalne, które były źle wyznaczone i których nikt nie sprawdzał. W efekcie czyste, zgodne z założeniami przejście tych tras było prawie niemożliwe i może rzeczywiście graniczyło z głupotą. Sądzę, że wystarczająco dużo takich wyborów musimy dokonywać w naszym codziennym życiu i oczekiwałbym, że na rajdach powinny obowiązywać jasno postawione i konsekwentnie egzekwowane zasady.
Nie podobało mi się również "obrażanie" się zespołów, które po wpadce organizacyjnej na PK5 uznały, że impreza jest niepoważna, zeszły z trasy i pojechały do domów. Ostatecznie każdemu z nas zdarzają się błędy (myślę, że pomimo, że niektórzy z nich są naprawdę nieźli, to nawet im) i szczególnie na takiej imprezie trzeba mieć trochę dystansu i tolerancji. Bo jak nie tu, to gdzie? W końcu robimy to dla przyjemności. A może powinienem mówić za siebie?
Z PERSPEKTYWY CZASU
...wspominam rajd coraz lepiej pamiętając raczej te miłe chwile niż niedostatki (tylko o swoich błędach staram się nie zapominać, żeby ich więcej nie popełniać). Odnoszę wrażenie, że podobną strategię przyjęli organizatorzy, szczególnie w kwestii wyciągania wniosków z błędów, ponieważ po imprezie bardzo interesowali się naszą oceną rajdu, a szczególnie swoimi potknięciami. Przy tej okazji dowiedziałem się jak sprawy wyglądały "od kuchni", że PK na OSach zostały ukradzione, jakie rzeczy były trudne do przewidzenia lub poza kontrolą. Myślę, że to zainteresowanie dobrze rokuje na przyszłość, więc z ciekawością oczekuję na kolejną edycję rajdu, a wcześniej na X-Triathlon :).

< < < Powrót

 
© 2ooo-2oo2 Budzik; Aktualizacja: 3 lipca 2006