Moje koniki

Koniki to zbiór moich doświadczeń i pasji, a jednocześnie ciągły i bardzo dynamiczny proces. Zmienny tego stopnia, że poniższa treść nie była publikowana przez kolejnych 5 lat, bo kiedy kończyłem pisać jakiś akapit, inna część stawało się nieaktualna i zanim ją zaktualizowałem, kolejna rzecz wymagała poprawek. Poniższe słowa są więc z definicji przynajmniej w części nieaktualne choćby z racji innej perspektywy z jakiej na pewne sprawy dzisiaj patrzę.
Zapraszam więc do lektury moich mniej i bardziej uporządkowanych notatek spisanych w ciągu pięciu lat na różnych etapach powstawania tej strony i co za tym idzie na różnych etapach mojego życia.

Koniki są w pewnym sensie jedną z moich słabości - szybko się zarażam nowymi pomysłami i trudno z nich leczę. Życie jednak nieubłaganie, choć w gruncie rzeczy bardzo naturalnie weryfikuje priorytety. Dobrze widać to na przykładzie najbardziej długodystansowego i ekstremalnego zesportóww jaki dane mi było się zaangażować - posiadania dzieci. Przyjście na świat mojego syna, Pawełka, na dwa lata praktycznie wyłączyło mnie z pozostałej działalnościkonikowej, ale co ważne i ciekawe nie narzekałem na brak wrażeń, bo dziecko dostarcza niesamowitą wręcz ich ilość i to w każdej wersji. I podobnie jak w większości dotychczasowych wyzwań były to emocje piękniejsze ale też zupełnie inne niż oczekiwałem :). I są nadal, bo tensportjest na całe życie :).
Jednocześnie w ciągu tych dwóch lat (i oczekując przyjścia na świat drugiego malucha) mogę powiedzieć że nie zaniedbując obowiązków rodzinnych (przynajmniej szczerze w to wierzę i tej wersji się będę trzymał :) ) podróżujemy (rekreacyjnie) więcej niż kiedykolwiek (naturalnie z Asią i Pawełkiem) i znalazłem nawet czas na ukończenie z sukcesem dwóch nowych kursów - bojerowego i windsurfingowego (o rozwoju zawodowym nie będę wspominał, ale też nie zasypiałem gruszek w popiele). W jednym z nich uczestniczył od czasu do czasu Pawełek i nie mam wątpliwości, że obaj mieliśmy z tego podobnie dużą radochę - były to bojery, bo kurs windsurfingowy zaplanowałem w taki sposób, że Pawełek go w całości przespał :).

Po co mi to wszystko?

Zdarza się też czasem, że ktoś życzliwy pyta mnie po co mi to? Dlaczego ciągle angażuję się w nowe wyzwania? Czy nie mam już dosyć ciągłego poznawania nowych rzeczy, nauki, ryzyka, wysiłku? Otóż NIE, nie mam dosyć i żywię głęboką nadzieję, że nie prędko się z tego wyleczę ;-). Powodów jest wiele i zmieniają się one w funkcji czasu, więc mojego wieku ale przede wszystkim doświadczenia. Tworzenie tej strony stało się okazją do wielu przemyśleń i próby znalezienia odpowiedzi na postawione wcześniej pytania. Chciałbym również udowodnić, że rzeczy o których mowa są całkiem zwyczajne i w gruncie rzeczy dostępne dla większości osób. Co więcej mogą być bardzo pożyteczne, ponieważ ludzie je uprawiający mają zwykle poczucie zadowolenia z życia, są uśmiechnięci, mniej agresywni a jednocześnie bardziej odporni na stresy życia codziennego...

Sporty ekstremalne

Nie przepadam za tym określeniem. Problem, że nikt nie wymyślił lepszego terminu. Przecież na dobrą sprawę każdy sport w którym występuje element współzawodnictwa jest ekstremalny. Co prawda nie przyjęło się mówić, że sprint na 100m jest sportem ekstremalnym, ale czy zawodnicy uprawiający tą dyscyplinę oszczędzają się i biegną na "pół gwizdka"? Dlatego uważam, że klasyfikacja sportów jako "ekstremalne" i "normalne" jest nieporozumieniem, ale z braku lepszej nazwy i uzus społeczny chyba tak już niestety zostanie... Jak dla mnie możnaby zmienić nazwę na te "najfajniejsze", ale obawiam się, że jest to trochę nieobiektywne ;-).

Nowe doznania, nowe perspektywy...

Praktyka pokazuje, że wyobrażenia o rzeczach dotąd mało nam znanych bardzo rozmiją się z rzeczywistością...
Kiedy porównuję to, co sądziłem o spadochroniarstwie zanim skoczyłem pierwszy raz, z tym, co wiem teraz, jest dla mnie jasne, że dla większości osób, które jeszcze tego nie spróbowały, naprawdę trudno jest zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi. A wytłumaczyć tego nie sposób. Bardzo celnie ujął to ktoś w słowach:
Those who do, can't explain. Those who don't, can't understand.
Łatwo to dostrzec oglądając na przykład na film ze skoku:patrzymyna to samo, alewidzimyzupełnie, ale to ZUPEŁNIE inne rzeczy. Tym, którzy skaczą oczy się od razu śmieją, a serce zaczyna bić szybciej, bo przez głowę przebiega mnóstwo myśli i podniebnych wspomnień... Widok z okna samolotu to nie kolejny obrazek i wspomnienie podróży lotniczej, tylko konkretna wysokość, posiadająca określone znaczenie: teraz poleci sonda, a teraz przy swobodnym spadaniu należy otwierać spadochron... Ten sam obraz - zupełnie różne znaczenia.
W ten sposób rzeczy nabierają nowej treści, z zasady pełniejszej i bardziej pozytywnej. Dzięki temu widzimy więcej sympatycznych rzeczy wokół i żyje się piękniej. Czasem sam się sobie dziwię, kiedy mając naprawdę niełatwy dzień ciągle uśmiecham się do siebie i ludzi wokół. Dlaczego? Bo jak jest ładna pogoda i świeci słońce, to myślę sobie, jak fajnie byłoby poskakać. Kiedy drzewa uginają się pod naporem wiatru, od razu serce mi mocniej bije, bo tak piękne by się żeglowało! Pada deszcz? Cóż.. pod wodą nie pada - nurkowanie w trakcie deszczu zawsze sprawiało mi dużą frajdę! Śnieg? - a może uda się wypaść narty lub dechę.. choćby na weekend... albo chociaż na rower! Jest sucho - to rolki, itp, itd... Każda pogoda dobrze się kojarzy, każdy kolor, każde światło (fotografia)... Jest pięknie, choćby tak naprawdę było trochę mniej...

Krzywa nauki

Innym powodem, dla którego warto ciągle próbować nowych rzeczy jest krzywa nauki - na początku postępy są najszybsze. I radość temu towarzysząca ogromna. Później uczymy się już coraz wolniej, ale kosztujemy za to coraz bardziej wyrafinowanych i smakowitych rzeczy. Ponadto z poznawaniem kolejnych sportów jest jak z nauką kolejnych języków obcych. Nauka czwartego z zasady przychodzi znacznie łatwiej niż pierwszego.

Różne smaki

Skoki spadochronowe, bieganie, podobnie jak większość innych dyscyplin może mieć tak wiele różnych wersji jak wiele jest sposobów przyrządzania np. kurczaka...
Co ma wspólnego sprint na 100m z supermaratonem górskim na 100km? Chyba tylko to, że są to dyscypliny biegowe...
Poznając nową dyscyplinę zazwyczaj mamy okazją "posmakować" innych jej wariantów i zobaczyć"how deep the rabbit hole goes". Większość osób nie zdaje sobie sprawy z tego bogactwa możliwości i żyją w błogiej nieświadomości nie wiedząc nawet ile ich w życiu pięknych rzeczy mija...
Na kolejnych stronach postaram się nie tylko opisać mój "ulubiony przepis" na każdą z dyscyplin, ale również przynajmniej wspomnieć co jeszcze dałoby radę z tym zrobić...

Strach...

Jasne, że czasem się boję. Strach, który jesteśmy w stanie kontrolować jest dobry i bardzo potrzebny. Osoby które go nie odczuwają np. przed wyskakiwaniem z samolotu kilka tysięcy metrów nad ziemią powinny poszukać innych zajęć, bo łatwo mogą sobie zrobić krzywdę.
Przez jakiś czas na początku mojej wyrypiarskiej drogi strach był nieodłącznym towarzyszem moich nowych wyzwań i z upodobaniem obserwowałem własne reakcje na nowe stresowe sytuacje. Obserwowałem, identyfikowałem, analizowałem, pokonywałem i wymyślałem kolejne. Doszedłem w tej grze do momentu, kiedy w zasadzie w dowolnym momencie potrafiłemwyłączyćstrach i przełączyć się na myślenie czysto racjonalne. Szybko jednak zdałem sobie sprawę, że to granica, której przekraczać się nie powinno. Jesteśmy tylko ludźmi i nie wszystko jesteśmy w stanie przewidzieć. Stawiając przed sobą coraz to nowe, trudniejsze wyzwania nie można mieć nigdy 100% pewności, że przewiduje się wszystkie potencjalne warianty. Dlatego zawsze, niezależnie od stopnia zaawansowania trzeba zachować POKORĘ, a strach jest właśnie takim zaworem bezpieczeństwa, rezerwą na to czego nie jesteśmy w stanie przewidzieć.
Kilka lat temu mógłbym więcej na ten temat napisać niż dzisiaj, bo gra z własnymi emocjami była swego rodzaju hobby samym w sobie. Dziś wolę poznawać i pokonywać inne swoje słabości. Ale to chyba przychodzi z wiekiem :).
Generalnie w najprostrzym przypadku strach może mieć źródła dwojakiego rodzaju: może być związany z niebezpieczeństwem oraz być obawą przed nieznanym.
Strach przed nieznanym wynika z niewiedzy, więc wraz z poznawaniem, oswajamy nową rzecz i boimy się mniej. Jest to reguła sprawdzająca się w odniesieniu do praktycznie wszystkich opisanych tu sportów, ale jest też kwestią bardzo indywidualną.
Emocje w dużym stopniu wiążą się też z niebezpieczeństwem. Ważąc ryzyko podejmowanych działań zawsze myślę o potencjalnych zagrożeniach i możliwych konsekwencjach. Szczególnie starannie kalkuluję ryzyko odkąd jestem ojcem. Jest to bardzo cenna umiejętność, którą warto przenieść jako element codziennego życia. Dlatego tak dużą wagę przywiązuję do kwestii jaką jest:

BEZPIECZEŃSTWO!

Bezpieczeństwo jest podstawowym czynnikiem jakim kieruję przed pojęciem nowego wyzwania. W zasadzie każda z dyscyplin ma swoje reguły związane z bezpieczeństwem. Nazywane są one zasadami lub dobrą praktyką. Są to aksjomaty, których trzeba bezwzględnie przestrzegać.
Na przykład nurkowie mają m.in. zasadę:
Plan your dive and dive your plan(zaplanuj nurkowanie i nurkuj zgodnie z planem).
Żeglarze przed przystąpieniem do wykonania jakiegokolwiek manewru powinni obowiązkowo omówić go z załogą w trzech wariantach:podstawowym,zapasowymiawaryjnym(na wypadek gdyby podstawowy nie zadzialał jest zawsze zapasowy, a jak i ten zawiedzie pozostaje awaryjny który ma być jedynie bezpieczny a nie musi być prowadzić do założonego na początku celu - ma za zadanie uniknięcie lub zminimalizowanie strat). Przykładów możnaby mnożyć.
Jak widać zasady te doskonale dają się przenieść do codziennego życia, jazdy samochodem czy do pracy, dlatego uważam, że sport nie tylko daje dużo radości, świetnie wpływa na nasze zdrowie i samopoczucie, ale ma dużą wartość edukacyjną.
Zasadymuszą być proste i jednoznaczne. A przede wszystkim - trzeba ich zawsze przestrzegać! Dzięki temu zdają egzamin w sytuacjach awaryjnych, kiedy nie ma czasu, siły albo zwyczajnie głowy na myślenie.
Przyjmijmy więc np. zasadę, że kask, ochraniacze itp. akcesoria są integralną częścią sprzętu.
Na przykład rower składa się z ramy, dwóch kół, osprzętu, kasku i rękawiczek.
Jazda na rowerze bez kasku albo na rolkach bez ochraniaczy jest równie rozsądna jak chodzenie po ulicy na golasa. W sumie nawet gorzej - publiczne paradowanie na golacha byłoby co prawda trochę głupie, ale za to draczne, ale jazda bez ochraniaczy jest głupotą w czystej postaci... Złości mnie to okrutnie, więc będę na ten temat pisał, a jeśli się komuś nie podoba to niech nie czyta. Ale to naprawdę ważne! Za rzeczami, które miałem przyjemność spróbować stoi już całkiem duże doświadczenie i widziałem niestety kilka wypadków oraz sytuacji będących przesłankami do wypadków (tzn. takich, które coprawda nie skończyły się tragicznie, ale było to dziełem czystego przypadku). Sam skasowałem już m.in. komplet ochraniaczy na rolkach, podarłem ubranie, zniszczyłem walkmana i rozłupałem kask rowerowy...
Ciekawe, że bez kasków i ochraniaczy jeżdżą głównie dwie grupy osób: początkujący i "sportowi szpeniowie" - chyba głównie po to, żeby pokazać, że już się nie boją, nie przewracają się i ponoć dlatego, że w "ochraniaczach to głupio". A tak naprawdę głupio jest na własną prośbę zrobić sobie krzywdę, a jeszcze gorzej jest ją zrobić komuś. Niejednokrotnie obserwowałem sytuacje, kiedy pod koła jadących szybko rolkarzy tarabani się jakaś przeszkoda, niestety zwykle dziecko, bo małe, szybkie i niedeterministyczne. Raz nawet sam znalazłem się w podobnej sytuacji, gdy ścigaliśmy się na głównej alejce. Ciekawe, że osoby bez ochraniaczy ratowały swój tyłek decydując się na potrącenie "przeszkody", podczas gdy inni (m.in. ja) ratowali się ucieczką na bok i wywrotką. Na szczęście tym razem nic nikomu się nie stało. Nie wszystko się da przewidzieć, a czy to, że potrąciłeś dziecko i"nie była to Twoja wina, bo samo wyskoczyło pod nogi"jest satysfakcjonujące? Ponownie wraca więc kwestia pokory.

Skąd mi się wzięły koniki

Z konikami zaczęło się dosyć niewinnie. Od małego jeździłem z rodzicami na żagle. Później którejś zimy, jeszcze w przedszkolu, pojechałem z Ojcem w Karkonosze do Samotni, gdzie po raz pierwszy jeździłem na nartach. Nieco później, już podstawówce, rodzice zapisali mnie do WKNu (Warszawskiego Klubu Narciarskiego), więc regularnie, co niedziela i czasem jeszcze w tygodniu ganiałem na treningi, a w zimie jeździłem na obozy. To tym właśnie treningom zawdzięczam kondychę której przez wiele lat udało mi się nie stracić oraz wtedy polubiłem biegać. Tak naprawdę do pełnoletności grzecznie ograniczałem się do w/w sportów zdobywając kolejne szlify na żaglach i szkoląc się trochę na nartach.

Bardzo istotny wpływ na uprawiane przeze mnie sporty (szczególnie te zwane ekstremalnymi) był rok 1991. Zarejestrowałem wtedy swoją firmę (prowadzę ją do dziś). Nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem (a szczególnie tych, którzy mają podobne doświadczenia), że zajęcie to jest nie lada wyzwaniem wymagającym m.in. wiele zdrowia i odporności psychicznej. Teraz środowisko biznesu jest znacznie bardziej cywilizowane, szczególnie jeśli mówimy o urzędach (a zwłaszcza urzędnikach), ale na początku lat 90 było jak na dzikim zachodzie. Mógłbym na ten temat napisać książkę i może nawet to kiedyś uczynię. W każdym razie po kilku pierwszych latach działalności odkryłem, że dopiero silniejszy kop adrenaliny pozwalał mi oderwać się od codzienności i rzeczywiście odpocząć.

W roku 1995 w Playboyu znalazłem zgłoszenie do eliminacji do rajdu Camel Trophy. CT był dla mnie wówczas kwintesencją prawdziwej, męskiej przygody. I w dużym stopniu pozostał. Z duszą na ramieniu i bez specjalnego przekonania, że przejdę przez sito pierwszej selekcji wysłałem swoje zgłoszenie. Ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu przeszedłem. Kolejne etapy eliminacji opisałem w stosownej zakładce, a tu tylko powiem, że tych kilka dni miało pewien wpływ na ukształtowanie mojej psychiki. Nauczyłem się napierać i nie poddawać niezależnie od tego jak dalece sądzę, że nie mam szans osiągnąć celu, a jednocześnie czynić to etycznie, z godnością i w zgodzie z własnym sumieniem. Tą lekcję pamiętam i stosuję nie tylko na rajdach, ale w życiu prywatnym i biznesie.

Tak mi się spodobał smak adrenaliny, że kiedy jeszcze tego samego lata wypatrzyłem z daleka na Wybrzeżu Kościuszkowskim wysoki dźwig, to natychmiast zatrzymałem samochód (pomimo, że jechałem właśnie mostem) sprawdzić czy nie jest to czasem pierwsze w Warszawie miejsce, gdzie można skoczyć bungee, o którym wcześniej czytałem, że ma powstać. Natychmiast podjąłem decyzję, że nie może tam mnie zabraknąć i bodajże 2 lipca 1995 skoczyłem sobie z dźwigu przywiązany do gumy za nogi. Spodobało mi się. Cała sytuacja była o tyle fajna, że przez dłuższy czas nie miałam czasu tam pojechać i zacząłem się bać, że mi się chłopaki zwiną zanim znajdę chwilę żeby skoczyć. Tego dnia pakowałem się na obóz żeglarski w Wilkasach, gdzie jechałem jako instruktor, kiedy Mama poprosiła mnie żebym odwiózł ją do znajomych. Słońce powoli zachodziło gdy przejeżdżaliśmy obok wspomnianego dźwigu. Nie puściłem pary z gęby tymbardziej, że Matka nie była (wówczas, jeszcze :) ) entuzjastką sportów ekstremalnych, ale w drodze powrotnej popędziłem w jedynie słuszne miejsce. Panowie już zamykali, ale chwilę pogadaliśmy i udało mi się skoczyć. Na obóz pojechałem w nowym, skromnym T-shircie z bungee :).

Jeszcze w tym samym roku zacząłem myśleć o skokach spadochronowych. Rozpuściłem po znajomych wici, żeby dowiedzieć się z czym się to je, ale żadna ze znanych mi osób nie skakała. Dostałem jedynie kontakt do Aeroklubu Warszawskiego (Aeroklub wówczas nie miał nawet jeszcze strony www!). Tak trafiłem na pełnowymiarowy, 3-miesięczny kurs spadochronowy, co szerzej opisałem tutaj. Pierwszy raz wyskoczyłem z samolotu 6 czerwca 1997 i było to brutalnym zderzeniem moich wyobrażeń o spadochroniarstwie z rzeczywistością. Czy było tak strasznie? NIE, wręcz odwrotnie - było absolutnie genialnie, ale zupełnie inaczej niż się spodziewałem. Wtedy zrozumiełem sens starego powiedzenia spadochronowego:Those who do, can't explain. Those who don't, can't understand. I tak to się zaczęło z prawdziwym spadaniem.

Zimą 1996 dowiedziałem się, że organizowany jest obóz na Pomocnika Instruktora PZN. Po zasięgnięciu dokładniejszych informacji okazało się, że obóz odbędzie się na stoku Kasprowej Góry, zakwaterowanie jest w Murowańcu na Hali Gąsienicowej, a że w tym okresie wyciągi nie będą działać, więc na obozie nie będziemy z nich korzystać. Zatem zjedziemy tyle ile podejdziemy o własnych siłach, o ile wcześniej jeszcze przygotujemy sobie stok. Zapowiadało się smakowicie. I nie zawiodłem się. Egzamin na Pomocnika zdałem przed Adamem Maraskiem z wynikiem pozytywnym. Przy okazji poznałem mnóstwo sympatycznych ludzi z którymi do dziś w większości utrzymujemy kontakt.

W 1997 pojechałem na eliminacje do Lwiej Wyprawy do Stańczyków koło Gołdapii, gdzie odebrałem kolejną ważną, tym razem gorzką lekcję. Ponownie spotkałem m.in. Michała Kiełbasińskiego i Jarka Kazberuka, których poznałem na eliminacjach do CT. Poznałem też Stefana Stefańskiego którego spotykałem później wielokrotnie na rajdach AR. Poznałem też granice swojej wytrzymałości a nawet nieco je przekroczyłem kasując swoje szanse na finał. Po raz drugi skoczyłem również na bungee, tym razem z wiaduktu za uprząż biodrową na linie dynamicznej.
Z tej imprezy pochodzi nasza stara firmowa anegdota. Otóż jakiś czas po eliminacjach do LW nasz pracownik przyjechał do klienta, firmy Euronet (wówczas jeszcze Bankomat 24) z rutynową wizytą serwisową. Był zajęty pracą kiedy podeszła do niego pani Joanna, jedna z ważniejszych osób z którymi mieliśmy tam styczność i zagadnęła tymi słowami:
- Panie Macieju czy to możliwe, żebym widziała państwa szefa wczoraj w telewizji?
- Nic o tym nie wiem... co takiego robił?
- No właśnie.. wisiał na linach między dwoma mostami...
- Aaaaaa… to na pewno on! - powiedział Maciek nie przerywając pracy.

Zimą, o ile się nie mylę 1998 roku, postanowiłem odwiedzić Anię, koleżankę z obozu w Murowańcu, która pracowała jako instruktor na obozie narciarskim w Bukowinie Tatrzańskiej. Pomysł był dosyć spontaniczny, więc dopiero kiedy wieczorem pakowałem plecak zdałem sobie sprawę, że jest to początek warszawskich ferii zimowych dla szkół podstawowych i wszystkie pociągi i autobusy wypełnione będą po brzegi. O miejscówce w pociągu mogłem więc zapomnieć, a dojazd z Zakopanego na miejsce mógł również być utrudniony. Wpadłem więc na genialny, jak mi się wydawało pomysł, że zabiorę ze sobą rower. Przyjemne z pożytecznym - do pociągu jakoś się dostanę a ostatni 20-30 km odcinek Zakopane - Bukowina pokonam na rowerze. No i oszczędzę na bilecie autobusowym! W tajemnicy przed Mamą, która z pewnością próbowałaby mi ten pomysł wybić z głowy, do plecaka przytroczyłem narty, na nogi założyłem buty SPD i na dworzec pojechałem na rowerze. Widok musiał być zaiste pocieszny, bo wówczas spotkanie kogoś jeżdżącego w zimie, po śniegu, na rowerze było rzadkością, a jeszcze kominiarce, kasku i plecakiem na plecach z przymocowanymi do niego nartami budził ogólne zainteresowanie (OK - powiedzmy sobie otwarcie - głównie radość, ale na szczęście zazwyczaj pełną sympatii). Szczególnie nad ranem na peronie dworca Warszawa Centralna ;-).
Prawie się spóźniłem na sam pociąg, bo panie w kasie biletowej nie wiedziały jaki bilet mi sprzedać za przewóz roweru. Nie chciałem go nadać na bagaż, a rower to nie wózek dziecięcy, a z pewnością już nie inwalidzki... no i co tu zrobić? Naprawdę nie było w cenniku takiej pozycji jak rower. Dostałem więc bilet tylko dla mnie i przykazanie, żeby podróżować na początku pierwszego albo końcu ostatniego wagonu. Wybrałem drugi wariant. Po drodze główną moją rozrywką było patrzenie na torowisko pozostające za pociągiem oraz przede wszystkim dwie kontrole biletów, w trakcie których ja deklarowałem chęć i gotowość uiszczenia opłaty za rower, konduktorzy ogromną chęć pobrania opłaty za przewóz roweru, ale nikt nie był w stanie określić podstawy i wysokości opłaty. Ostatecznie rower pojechał za darmo, a ja przez jakąś 1/4 podróży miałem miłe towarzystwo konduktorów. Szczególnie miło wspominam drugą kontrolę, kiedy towarzyszyły mi dwie panie konduktorki i były szczególnie sympatyczne. W Zakopanem, zaopatrzony w mapę topograficzną okolic oraz busolę wybrałem najkrótszy wariant dojazdu do Bukowiny nie przejmując się specjalnie poziomicami (jak wiadomo poziomice są dla mięczaków :) ) czyli dla niewtajemniczonych - ignorując w jakim stopniu jest stromo. Aby upewnić się czy trzymam się marszruty, po drodze pytałem górali czy dobrze jadę, ale ci z uporem godnym lepszej sprawy starali się przekonać mnie, żebym jechał dookoła asfaltową drogą która naturalnie i tak była zasypana śniegiem, ale jakoś odśnieżona lub przetarta. Tłumaczyłem im więc cierpliwie, że nie przyjechałem tu aby jeździć po drogach, tylko po górach i pojadę tak, jak sobie to obmyśliłem czyli na skróty. Kręcili więc głowami ni to z politowaniem ni to z uznaniem i pokazywali którędy wiedzie mój szlak. Wkrótce zrozumiałem sens ich słów i kręcenia głowami oraz zwróciłem uwagę na poziomice. Droga zaiste istniała, ale była BARDZO stroma. Kiedyś najwyraźniej coś nią wjechało, ale jak się okazało był to samochód 4x4 i to na łańcuchach. Niestety moje opony rowerowe nie posiadały ani łańcuchów ani kolców, podobnie jak buty SPD, a że było naprawdę stromo i do tego bardzo ślisko, więc zmuszony byłem do wyboru wariantu zapasowego czyli marszu wzdłuż drogi w śniegu po kolana niosąc nie tylko plecak z przytroczonymi nartami ale i rower który nijak nie chciał jechać nawet obok mnie. Naprawdę dostałem mocno w dupę. Kiedy ostatecznie wgramoliłem się na szczyt i zacząłem jechać po grzbiecie natknąłem się na dwóch górali. Takich prawdziwych, rasowych górali z krwi i kości - szli z lasu z siekierami i głośno sobie po swojemu nawijali. Kiedy tylko mnie dostrzegli bacznie mi się zaczęli przyglądać jakbym się z choinki urwał i kiedy w końcu znalazłem się obok nich zapytali:
- Tyś tu tym rowerem wjechoł?
Zatrzymałem się, grzecznie się przywitałem i mówię:
- Tym razem to raczej rower wjechał na moim grzbiecie niż ja na nim, ale generalnie tak, idę od strony Małego Cichego do Bukowiny
Górale popatrzyli się po sobie po czym jeden z nich stwierdził:
- O żesz... toś ty naprawdę niezły kawał skurwysyna!
Pogadaliśmy jeszcze chwilę i poszliśmy każdy w swoją stronę.
Przyznam, że w tych okolicznościach i z tych ust odebrałem to jako duży komplement przy czym muszę dodać, że kiedy poprzednio, czyli trochę ponad 10 lat wcześniej, tak mnie określił kolega Marchwik, skończyło się tym, że na jego głowie złamałem sobie rękę :) ). Marchwik naturalnie nie wpsomina tego chyba zbyt dobrze ;).
Zjazd do Bukowiny był nieco mniej męczący niż podejście, ale nie mniej emocjonujący. W dół wiodła wąziutka, wydeptana w śniegu ścieżka i utrzymanie na niej roweru było nie lada wyzwaniem. Szczególnie z ciężkim plecakiem i pionowo przytroczonymi do niego nartami, które co chwilę haczyły o konary drzew i zrzucały na mnie czapy śniegu. Kilkakrotnie zapadałem się przednim kołem w śnieg i wywracałem, ale jeden raz był szczególnie spektakularny - przeleciałem bowiem przez kierownicę i po krótkim locie wbiłem się nartami w zaspę. Pomimo, że musiało to wyglądać bardzo pociesznie i rozbawiło nawet mnie, to wyłuskanie się ze śniegu z pozycji rakiety V2 zarytej w zaspie zajęło mi chwilę czasu i nieco energii. Ostatecznie do celu mojej podróży dotarłem w założonym czasie i było bardzo sympatycznie.

Moje ekstremalne życie nabierało rozpędu. Tego samego roku zapisałem się na kurs nurkowy do Akademickiego Klubu Podwodnego. Trafiłem tam za sprawą mojego przyjaciela Michała Potoka oraz dlatego, że na dyscyplinach nurkowych poniosłem na eliminacjach do CT totalną klęskę. Uznałem to więc za ważny element w mojej sportowo-wyrypiarskiej edukacji. Zajęcia teoretyczne oraz praktyczne w PKiN trwały przez zimę 97 i wiosnę 98. W lipcu 1998 pojechałem na obóz nurkowy nad jez. Kulka koło Łęska (okolice Szczytna), który zakończyłem zdanym egzaminem na P1 (* CMAS) i od tego czasu mniej lub więcej nurkuję (ostatnio zdecydowanie mniej).

Znajomi naturalnie wiedzieli już o moich zainteresowaniach. Umówmy się, że nie mieli szansy nie wiedzieć - nigdy nie robiłem z tego tajemnicy, a wtedy w dodatku wszystkich starałem się przekonać do wspólnego napierania.
Dzięki temu w czerwcu 1999 zadzwonił do mnie kumpel upewnić się czy jadę na Salomon Trophy 1999. Ze zgrozą stwierdziłem, że nic o tym nie wiem, a start był już w nadchodzący weekend. Obdzwoniłem wszystkich znajomych próbując znaleźć partnera do 2-osobowego zespołu, ale nie było łatwo. Przedstawiana przeze mnie perspektywa zrobienia piechotą (nie mówię, że koniecznie biegiem) dwóch pięćdziesięciokilometrowych pętli po Jurze Krakowsko-Częstochowskiej nieodmiennie budziła ironiczny uśmiech na ustach moich interlokutorów, a często towarzyszyło temu pukanie się w czoło. Ostatecznie i nieoczekiwanie chęć startu wyraził mój stary dobry znajomy z Maloka BBS - Krzysiek UBIK Kowalczyk. Naparliśmy, polegliśmy, ale było bardzo fajnie. Można powiedzieć, że rajd ten był pierwowzorem pierwszych polskich rajdów AR, a kolejna edycja była nim już pełną gębą.

Później nastąpiły kolejne kursy, starty w rajdach i wyprawy, o których piszę już we właściwych zakładkach i które staram się sukcesywnie uzupełniać.

Kolejną, na prawdę spektakularną przygodą (która trwa do dzisiaj) i o której MUSZĘ napisać, było przyjście na świat mojego syna, Pawła, co miało miejsce 30 lipca 2004, a następnie urodziny córki, Ani - 6 grudnia 2oo6. ŻADNA, ale to absolutnie ŻADNA z wyżej opisanych aktywności nie jest nawet odrobinę blisko tego, jak NIEWYOBRAŻALNIE PIĘKNYM przeżyciem jest bycie ojcem. Ale analogie są - na przykład spadochronowa:
Those who do, can't explain. Those who don't, can't understand.
Dzieci zawojowały mnie bez pamięci. Wiele "ekstremalnych" umiejętności (a nawet szpej) bardzo mi się przydało i niejednokrotnie będąc z dziećmi czujędeja vużywcem z rajdów ekstremalnych: wytrzymałość, odporność na brak snu, kreatywność, umiejętność radzenia sobie w nieoczekiwanych sytuacjach w kreowaniu których dzieci wydają się mistrzami wszechświata i okolic...

Pomimo, ze dzieci skutecznie przysłoniły mi świat, po jakimiś czasie zacząłem odkurzać stary sprzęt o wracać do zaniedbanych aktywności - w końcu muszę się utrzymywać w jakiejś formie, żeby swoim pociechom móc osobiście pokazać to wszystko, o czym tu kiedyś napisałem :-).
Poza tym, że więcej jeżdżę na rowerze (ostatnio zdarza mi się tankować mój ważący bądź co bądź dwie i pół tony samochód raz na kwartał) oraz więcej pomykam na rolkach, to w 2006 roku ukończyłem kurs bojerowy organizowany przez ANW. Kiedyś w wolnej chwili zmajstruję stosowną zakładkę, bo bojerom się ona zdecydowanie należy ;).

Latem 2007 udało mi się zrealizować marzenie, które zrodziło się na eliminacjach do Camel Trophy. Kupiłem samochód, ale po raz pierwszy w życiu kierując się bardziej wyborem serca niż logiki i zimnej kalkulacji. Kryzys wieku średniego? Chyba nie - mójdream carto Land Rover Defender 110 300Tdi. Nie jest to pojazd przystający do tego stereotypu ;-). Polowałem na niego przez rok. I mam. I jestem SZCZĘŚLIWY tym bardziej, że cała moja rodzina też go uwielbia. Od żony, która krótko potem zdecydowała się na zakup Land Rovera Discovery, na dzieciach kończąc :-)! Defenderowi z pewnością poświęcę oddzielną konikową zakładkę, bo jest to de facto nasz piąty członek rodziny, wręcz znakomicie wpisujący się w moje preferencje, mój charakter, oczekiwania i styl bycia.
Jak Bóg da i partia pozwoli, przejdziemy razem setki tysięcy kilometrów po kilku kontynentach...

Od wiosny 2005, kiedy kupiłem do firmy pierwszy skuter (potem drugi, kolejny, a w międzyczasie motocykl dla pracownika itd..) coraz częściej wybierałem jednośladowy wariant przemieszczania się po Warszawie. Jazda skuterem wywołuje zawsze nieustający uśmiech na moim pysku - choćby dlatego, że towarzyszy jej uczucie, które nazywam "permanentną niedzielą". Chodzi o to, że niezależnie od stopnia zakorkowania naszego kochanego miasta jeździ się tak, jakby ulice były puste. Jak w niedzielę :). Z punktu widzenia szybkości przemieszczania się, jazda skuterem wygląda niemal tak samo w czasie piątkowego szczytu jak i w sobotni wieczór. W efekcie w samym 2009 roku przejechałem skuterem ponad 3000 km, co jest o tyle słusznym wynikiem, że ogólnie rzadko muszę przemieszczać się po Warszawie, a szczególnie, że w tym samym okresie mniej km przejechałem swoim samochodem.
Niestety kiedy już przyzwyczaiłem się do zalet skutera, moja percepcja jazdy po mieście się również uległa zmianie - "transparentność" korków przestała być atrakcją i stała standardem, a kiedy musiałem pojechać gdzieś samochodem, korki i kilkakrotnie dłuższy czas dojazdu do celu zaczęły mnie trochę irytować. W konsekwencji zainwestowałem w dobre ubranie oraz stosowny sprzęt zimnochronny i obecnie jeżdżę skuterem w każdą pogodę o ile tylko na jezdni nie zalega śnieg lub lód i temperatura nie spada znacznie poniżej zera. Jednocześnie dojrzałem do tego, żeby zmienić skuter na nieco większy, ponieważ 50cm3 to pojemność silnika która nie oferuje komfortu jazdy, szczególnie kiedy, trzeba kogoś wyprzedzić albo szybko odjechać. Ale do tego potrzebne mi było prawo jazdy kategorii A. I tak oto w październiku 2009 zapisałem się na kurs prawa jazdy do Tomka Kulika (BARDZO polecam!) i już 14 grudnia 2009 otrzymałem dokument uprawniający mnie do prowadzenia motocykla.
Niestety uczestnictwo w kursie miało skutek uboczny, który zaskoczył nawet mnie. Otóż część praktyczna kursu odbywa się na motocyklach (co nie dziwi, bo to kurs na motocyklowe prawo jazdy) o pojemności 500cm3 (a więc 10 razy większej niż mój ówczesny pierdolot). I tu dochodzimy do sedna sprawy, bowiem już na pierwszych zajęciach praktycznych totalnie wkręciłem się w motocykle! Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy ile więcej ma do zaoferowania jazda motocyklem w stosunku do jazdy skuterem. O ile jest ciekawsza, bardziej wymagająca i sprawia więcej frajdy! Nie oznacza to, że sprzedałem skuter albo planuję to zrobić - pozostaje on w mojej ocenie najszybszym środkiem lokomocji w zatłoczonym mieście, tylko rzeczywiście będę chciał zmienić skuter 50cm3 na 125-250cm3. Co do motocykla, to po ponad roku stawiania kategorycznego veta, moja kochana żona w swojej wielkiej mądrości uznała, że to marzenie chyba mi jednak nie przejdzie, więc wycofała swój sprzeciw i w marcu 2011 stałem się posiadaczem Hondy XRV 750 Africa Twin, co jest powodem mojej nieustającej radości!

Afryka uważana jest powszechnie za jednośladową wersję Defendera - jest znakomita na dalekie wyprawy po bezdrożach, ponieważ jest udanym kompromisem między właściwościami szosowymi i off-roadowymi, jest prosta w konstrukcji i relatywnie niezawodna. Tak na prawdę kiepski z niej motocykl terenowy, a na autostradzie można zdechnąć z nudów, ale uwzględniając niezawodność nikt nic lepszego jak dotąd nie wymyślił. Afryka jest pakowna (przyjmuje prawie tyle obciążenia ile sama waży, a waży sporo), pancerna, oferuje niezłe, jak na swoją masę zdolności terenowe, jest co prawda wołowata (szczególnie w odniesieniu do pojemności silnika), ale rekompensuje to z nawiązką niezawodnością silnika... Jakbym pisał o Defenderze, prawda? ;-). Dzięki temu, że nie jest ani szybka ani w jakiś uniwersalny sposób piękna, nie jest wyborem ludzi, którzy kupują motocykl dla lansu. Dzięki temu zacząłem poznawać bardzo sympatycznych ludzi z forum Africa Twin za sprawą których zaraziłem się ideą podróżowania po świecie motocyklem...

CDN...
 
© 2ooo-2o12 Budzik; Aktualizacja: 7 grudnia 2012