Logo Harpagan 20

Harpagan 20

Gdzie: Lębork (start)
Kiedy: 20-22 października 2000
Skład: Maciek GAJOS Gago, Karol Przydanek, Rafał BUDZIK Budzicki
Wynik: HARPAGANY! :-)
17 miejsce na 369 startujących
100km (w terenie 120km) w czasie 22h
Opis imprezy: 2 pętle po ok. 50 km każda; łącznie ok. 15 pkt. kontrolnych; limit czasu pokonania trasy 24 godz., start w zespołach min. dwuosobowych
Strona: http://www.harpagan.gda.pl/rajd/aktualnosci.php

Start do właściwego Harpagana miał się odbyć w piątek, 20 października 2000 o godzinie 20:30. Dla nas, czyli Gajosa, Karola i mnie wyścig z czasem zaczął się już wcześniej. Nieco spóźniony względami pracowymi wyjazd z Warszawy, korek w Trójmieście, remont obwodnicy oraz bardzo długo zamknięty przejazd kolejowy spowodowały, że prawie do samego końca nie wiedzieliśmy czy zdążymy dojechać na czas. Ostateczne udało się i do bazy zawodów dotarliśmy o 19:30, a więc na pół godziny przed otwarciem imprezy. Baza mieściła się w Zespole Szkół Mechanicznych w Lęborku przy ul. Marcinkowskiego 1.
Już po przekroczeniu progu rzucił się w oczy bałagan i brak organizacji - od wejścia w holu stał tłum startujących przechodzący w coś na kształt kolejki prowadzącej schodami do góry... w sumie patent ze schodami był o tyle niegłupi, że nie sposób było się wepchnąć. Kolejka zakręcała dwa razy podążając za schodami i ginęła nie zdradzając w żaden sposób swojej ostatecznej długości. Na tablicy ogłoszeń wisiały jakieś informacje i lista startowa, ale już sam sposób wieszania zdradzał silne zakręcenie wieszającego i sugerował, że jakiś czas temu mogło być tego nieco więcej. Wrażenia potwierdziły się wkrótce, gdy okazało się, że fakt, że nie ma nas na listach startowych wynikał z zagubienia części kartek. Przy okazji okazało się też, że możemy nie liczyć na jakiekolwiek zaplecze sanitarne (poza ubikacją), a więc po przybyciu na metę, po ponad 100km i około 24h marszu zasadniczo idziemy spać "na śmierdziela" i takoż wracamy do Warszawy.
Czas płynął nieubłaganie, kolejka przesuwała się w żółwim tempie. Nie wiem po co stali w niej również rowerzyści skoro startowali dopiero rano, ale to kolejny przytyk w stronę organizacji. Na nasze widoczne już zaniepokojenie jeden z organizatorów uspokoił nas mówiąc, że co prawda otwarcie Harpagana zaplanowane jest na 20:00, ale start trasy pieszej będzie dopiero o 20:30. Tym sposobem już o 20:00 dostaliśmy papiery i numery startowe: 219 (Budzik); 220 (Gajos); 221 (Karol) i pobiegliśmy się ubierać. Prognoza pogody z http://meteo.icm.edu.pl z przedednia zapowiadała na tym terenie 8 stopni w nocy, więc nałożyłem na nogi tylko lycrowe leginsy, na górę cienki golfik z polaru 100 i lekką wiatrówkę z membrany Gore ActiVent. Na łeb polarowa 200 czapeczka i takież rękawiczki. Lekkie buty do biegania, plecak z nowiuteńkim Camelbakiem Platypusa o większej niż dotychczas pojemności, bo 3 litry ze ślicznym zaworem i dożywotnią gwarancją. Pełny wypas :-). Co prawda po napełnieniu to 3kg, ale w nocy nie liczyliśmy na żadne tankowanie, więc całe picie należało mieć na plecach. Jeszcze busola, zegarek, mój nieodłączny scyzoryk, opaski elastyczne oraz maść na wypadek lekkich kontuzji i biegniemy na START, który miał się odbyć niedaleko, na lęborskim rynku.

Wbiegamy na rynek tuż przed 20:30 - jest prawie pusto. Okazuje się, że start przesunięto na 20:00. Ładnie - już na starcie mamy pół godziny w plecy. Dostajemy szybko mapy, ktoś nam robi zdjęcie (!!!!!!) i ruszamy pasażem w kierunku pierwszego Punktu Kontrolnego.
Karol i ja chcemy już biec - w końcu po to przez ostatnie 2 miesiące biegaliśmy te 20-stki i 30-stki po Kampinosie, ale Gajos nas uspokaja - zdążycie się jeszcze zmęczyć - mamy na to 23 i pół godziny oraz około 100km. Trzeba mu to oddać, że dobrze się dystansuje i znakomicie panuje nad emocjami w takich sytuacjach. W gruncie rzeczy rwałem się do biegania nie tylko dlatego, że chciałem odrobić utracony czas. Było mi dosyć rześko. Nawet nie rześko, raczej chłodno i bardzo liczyłem, że w czasie biegu rozgrzeję się i będzie mi w sam raz...

Wkrótce na głównym deptaku spotykamy pierwszy Punkt Kontrolny. Organizatorzy patrząc na nasze stroje z mieszanką ironii i współczucia:
- Chcecie biec?
- Cóż... zobaczymy na ile sił starczy, na pewno nie cały czas...
Dodatkowo w czasie rozmowy dowiadujemy się, że ciepły posiłek, który miał na nas czekać na półmetku owszem będzie, ale na końcu... Argumenty dlaczego były na tyle niedorzeczne, że ne będę ich przytaczał.
Ruszamy dalej przez miasto w którym nie widać już ani jednego teamu, a przechodzący ludzie nikogo podobnego do nas nie widzieli. Po kilku kilometrach, jeszcze na granicy miasta doganiamy pierwszy team. Znaczy idziemy dobrze. A jak źle, to przynajmniej nie my jedni ;-). Podbiegając ciemną-że-oko-wykol drogą wyprzedzamy kolejne teamy. W ciemności słychać wyraźnie, że w większości idą w ciężkich butach. W czasie wyprzedzania dobiegają mnie urywki ich rozmów... nie wiem czemu, ale odnoszę wrażenie, że mówią o nas i to w sposób raczej sceptyczny...

Wyprzedzanie teamów i marsz w grupie będą nam już towarzyszyć do końca.

Piszę te słowa na raty, część miesiąc po fakcie, a uzupełniam i publikuję ponad 5 lat później (!). Dalsza część opisu to obrazki, które pozostały w pamięci. Przy zmęczeniu jakie towarzyszy napieraniu i jego jednostajności wiele szczegółów zatarł czas... Większość rajdu to de facto monotonny krok za krokiem, po prostu idziemy... zimno, śpiąco, bolące stopy i mięśnie...

Około 10km, 22:oo

To dopiero początek, a mi jest _naprawdę_bardzo_zimno_ i nic nie wskazuje na to, żeby w ciągu najbliższych godzin miało się ocieplić. Najzimniej będzie nad ranem dopiero za jakieś 4-6 godzin i dopiero wtedy zacznie się ocieplać. Zdałem sobie sprawę z pierwszego oczywistego błędu jaki popełniłem. Byłem ubrany dokładnie tak, jak na nasze niedzielne treningi. Rzecz w tym, że jest październik i w nocy jest ZNACZNIE chłodniej niż w południe, kiedy biegaliśmy po Kampinosie. Do tego wtedy biegaliśmy, teraz idziemy. Zimno, bo zimno, ale napierać trzeba. Nie mogę tylko zrozumieć dlaczego, pomimo takiego chłodu ja się tak pocę? Z czasem czuję jak pot mi spływa po plecach. Kiedy zdałem sobie sprawę, że mokre mam już nie tylko plecy ale również tyłek i nogi nabrałem podejrzeń, że chyba za bardzo się pocę i chyba coś jest nie tak, więc poprosiłem chłopaków, żebyśmy się na minutę zatrzymali. Po zdjęciu plecaka zagadka się rozwiązała. Mój funkiel nowy, według zapewnień producenta i sprzedawcy niezniszczalny camelbak Platypusa przecieka - na plecach i niżej wcale nie spływał więc pot tylko prawie 1,5 litra pysznego, lepkiego, bo słodkiego napoju izotonicznego. Nie pozostało nam nic innego jak dopić to, co pozostało a resztę wylać. W tym momencie złapałem lekkiego doła, bo nie dość, że jest mi zimno, jestem mokry i cały się lepię, to do rana zdany jestem na strumyczki i opijanie chłopaków. No i plecak oraz jego zawartość są mokre i lepkie. Bleeee...
Gwoźdź do mojej trumny został wbity pół godziny później, kiedy na kolejnym PK (punkcie kontrolnym) sięgnąłem do zewnętrznej kieszeni plecaka po długopis. Okazało się, że tam też jest mokro i baaaardzo lepko. Tego było za wiele, bo to była kiszeń, gdzie zabezpieczyłem dokumenty, kluczyki do samochodu i wszystkie najcenniejsze rzeczy. Wspomniany kluczyk do samochodu rozpruł tubkę z żelem na bóle mięśni, więc i tu wszystko było równomiernie utytłane. Strrrasznie niefajnie.
Tu mała dygresja - przetestowałem później jeszcze jeden worek Platypusa i miałem podobne problemy. Worki ciekną w miejscach, gdzie były załamane (np. składane). Uwzgledniając problemy z uznaniem reklamacji szczerze odradzam rozwiązania Platypusa.

Około 30km, 1am

Idziemy szybkim marszem dłuuugą drogą przez las. Piaszczysta droga daje nam popalić, jest ciężko, więc z utęskinieniem wypatruję zabudowań po prawej stronie drogi, które według mapy miały zwiastować zbliżający koniec lasu. Przez ostatnie 5km tego odcinka widziałem wiele domów, niektóre z nich mogę opisać do dzisiaj. Rzecz w tym, ze ich tam nie było. Za pierwszym razem jeszcze jakoś zareagowałem, pewnie gdybym był mniej zmęczony pokazałbym komuś, że zaraz wychodzimy z lasu, bo zaczynają się zabudowania, ale wymagało to podniesienia ręki i odezwania się do kogoś a to już jest dodatkowy i zupełnie niepotrzebny wysiłek. Kiedy po butach przebiegła mi śliczna, ruda, puchata wiewiórka, która ostatecznie okazała się być jesiennym liściem, który wypadł spod nóg komuś idącemu obok przestałem zwracać uwagę na cokolwiek poza drogą. Takiej jazdy nie miałem jeszcze nigdy. Swoją drogą wrażenia są niecodzienne: silne zmęczenie fizyczne, głowa zdawałoby się pracuje sprawnie, bo mogę np. czytać mapę i określić pozycję, ale co jakiś czas to, co mam przed oczami jest zupełnie odjechane w kosmos... Niesamowite!

Na kolejnych punktach spotykamy ludzi, którzy zdecydowali się zostać i czekają na transport do bazy. Jest mi zimno. _Cholernie_ zimno. Odnoszę wrażenie, że większość energii zużywam trzęsienie się, a tylko ułamek idzie na poruszanie się do przodu. Poza tym jestem wykończony, spragniony bo nie mam picia, bardzo bolą mięśnie i stopy...
Na PK koło starego dębu położyliśmy się z Karolem na 15 minut owinięci w folie NRC. Fatalnie zimno. Szczególnie po wyjściu z NRCty muszę z całej siły ściskać zęby, żeby nie popękało mi szkliwo od ciągłego i mocnego szczękania - NRCta nie przepuszcza wilgoci, więc jesteśmy cali mokrzy a na zewnątrz jest koszmarnie zimno, jest chyba 4am.

Około 9:30

Za nami ponad 13 godzin marszu. Było i nie wróci. Do końca pozostało mniej niż połowa czasu i więcej niż połowa dystansu, a jesteśmy coraz bardziej zmęczeni. Powoli zbliżamy się do półmetka. Nie widzę już szans na przejście 100km w wyznaczonym limicie czasu. Ciągle jednak chodzi mi po głowie list, który dostałem od Marka Czyżewskiego krótko po tegorocznym Salomonie. Na Salomonie po raz ostatni spotkaliśmy się przed tratwą - my wykończeni i już startujący "po marchewkę", bo w niepełnym składzie (tylko Gajos i ja) i oni - równie skopani, ale w komplecie. Myśmy zrezygnowali, oni nie. Marek pisał, że sam nie rozumie jak to możliwe, że skończyli tymbardziej, że to, co mieliśmy za sobą, to był to dopiero początek ich przygód... To znaczy, że są rezerwy, nie można się poddawać... Później przypomniało mi się, co mówili zwycięzcy, kiedy witaliśmy ich na mecie Salomona - "Uratowały nas pierogi...".
24 godziny to NAPRAWDĘ DUŻO CZASU. Trzeba dać coś do myślenia głowie, żeby nie ześwirowała, szczególnie kiedy myśli dryfują w stronę, że to nie ma sensu i że zimno i że nie ma szans... Kiedy w końcu zobaczyłem zabudowania zdradzające bliskość miasta, a następnie stację benzynową, od razu pomyślałem, że to może być nasza ostatnia deska ratunku, że mogą tam coś mieć ciepłego do jedzenia. Rzeczywistość przerosła moje oczekiwania. Na stacji był barek, którego okazaliśmy się być jedynymi klientami. Zjedliśmy po dużej jajecznicy, toście i niewyobrażalnie dobrej, gorącej herbacie z cytryną i dużą ilością cukru. W Warszawie nigdy nie jadłem tak dobrego śniadania. W ten sposób odpoczęliśmy około pół godziny czując jak z minuty na minutę odmarzamy i nabieramy energii, sił i woli walki. Nawet jeśli jest to walka beznadziejna, to jeśli się teraz poddamy to mamy 100% pewności, że przegraliśmy. Jednak póki nie minął limit 24 godzin wszystko jest jeszcze możliwe...

I tak oto po 14 godzinach od oficjalnego startu skończyliśmy pierwszą, mniejszą pętlę. Przed nami jeszcze 56km i niestety tylko 10 godzin...

Słońce wzeszło obiecując trochę ciepła i dając coraz więcej światła. Mimo wszystko na przepaku ubrałem się w co miałem najcieplejszego i naparliśmy na trasę drugiej pętli.

Kilka km po wyruszeniu spotkaliśmy dwie dziewczyny: Kasię i Agnieszkę. Resztę trasy przeszliśmy razem.

W naszym zespole nie mieliśmy doświadczonego nawigatora. Nawigacją zajmowaliśmy się trochę na zasadzie selekcji negatywnej - wiadomo było kto nie miał w ogóle do czynienia z busolą, ale niestety nikt z nas nie miał dużego doświadczenia w INO. A z nawigowaniem jest trochę jak grą w szachy - między znajomością zasad a praktyczną i skuteczną umiejętnością jest zasadnicza różnica. Szczęśliwie Harpagan nie należy do bardzo wymagających rajdów. Mimo to nawigacja to zawsze duża odpowiedzialność. Szczególnie, że idziemy w grupie chyba już 10-cio osobowej. Wszyscy zmęczeni i obolali, ale humory dopisują... Jednak świadomość, że błąd to dodatkowe kilometry nie tylko dla mnie (część trasy ja prowadziłem zespół) ale i dla nich wcale nie pomaga.
Krótki odcinek na azymut. Mapa nijak nie przypominała tego, co widzieliśmy wokół. Znaczy zgubiliśmy się... Jednak na kolejnym punkcie okazuje się, że wariant nie był taki zły, bo przeskoczyliśmy o 5 teamów do przodu! Innym razem popełniam błąd i nadkładamy. Paskudnie się z tym czuję, ale natychmiast przychodzą z pomocą inni. Naprawdę miłe uczucie - nikt nie ma za złe, większość stara się pomóc - w sumie każdy coś umie lepiej i wspólnie napieramy do przodu wzajemnie sobie pomagając i uzupełniając... Gajos świetnie trzyma kierunek nawet w bardzo trudnych warunkach (busola jest mu w tym wypadku zbędna), Kasia bierze mapę jak już wydaje się, że nie ma takiego miejsca na mapie, które odpowiadałoby do naszej lokalizacji i pokazuje gdzie jesteśmy. Agnieszka mówi. W zasadzie non-stop mówi. Mówi i napiera. Wygląda na to, że czerpie siłę z nawijania (bo napiera dobrze). Do małomównych nie należę, ale tym razem czuję się jak mruk albo niemowa. Ale mówi ciekawie - sporo się dowiedziałem. O rajdach na orientację, różnych "setkach" i podobnych imprezach w których z Kasią startują regularnie.

Idziemy silną ekipą circa 10 osób. Czekamy na siebie nawzajem, razem odpoczywamy, pomagamy sobie. Decydujemy, że przejdziemy przez metę razem, na jednym miejscu. Niestety naszego Karola coraz bardziej boli noga i poruszamy się coraz wolniej do tego stopnia, że realne staje się przekroczenie 24-godzinnego limitu czasowego i dyskwalifikacja. Jest dzień, ciepło, tereny jak najbardziej zamieszkałe - ostatecznie decydujemy więc, że rozdzielamy się i każdy idzie swoim tempem, żeby ci który mogą, mieli szansę ukończyć rajd.
Końcówkę napieramy we trzech Gajos i dwóch Rafałów (poznany na trasie Rafał Szymczyk z Nowej Soli i ja). Finisz był masakryczny - Gajos maszeruje z taką prędkością, że nie nadążam, a jak próbuję truchtać (co uwzględniając ból mięśni i porozwalane pęcherze na stopach jest ogromnym wysiłkiem), wyprzedzam go. Nienawidzę tego.

Ostatecznie o godzinie 19:07 przekraczamy metę na lęborskim rynku plasując się na całkiem przyzwoitej, 17. pozycji na trasie pieszej spośród 45 osób, jakie ukończyły ten rajd i 369 startujących na trasie pieszej. Byliśmy 6. zespołem (grupą) która przekroczyła metę.

Jak to zostało powiedziane na wstępie organizator nie zapewnił żadnego zaplecza, więc z chłopakami zwijamy zabawki i zatrzymujemy się w jakimś internacie czy hotelu, gdzie możemy się wykąpać i spokojnie udać się na zasłużony odpoczynek. Nazajutrz nieco zakosami, bo zwiedzając okolice wracamy do Warszawy. Po porażce sprzed czterech miesięcy na Salomonie 2000 i solidnym jak na nasze możliwości przygotowaniu potrzebowaliśmy tego sukcesu, bo był on również sprawdzianem przed kolejną edycją Salomona, który miał się odbyć w Bieszczadach i być tradycyjnie jeszcze trudniejszy niż poprzedni :).

 
© 2ooo-2oo6 Budzik;